Weekend inny niż inne: 72h w Barcelonie

Udało się. Żaden ptak nie zderzył się z Boeingiem linii Ryanair, lecącym z Balic do Barcelony i samolot wylądował bez przeszkód. I chociaż latanie z tymi liniami lotniczymi samo w sobie jest ciekawym przeżyciem, to stojąc przed budynkiem lotniska El Prat w głowie mamy już czekające nas trzy dni w stolicy Katalonii.

Pierwsze wrażenie?

Barcelonę czuć rybą. Za to systemu transportu publicznego można im pozazdrościć (to chyba dobry moment, żeby przekazać, że na końcu znajdziecie małą część praktyczną poświęconą poruszaniu się po mieście, podróżowaniu w czasach korony etc.)

Zanim przejdę do konkretów, jeszcze jedno wyjaśnienie. Nie jestem fanem dużych miast, a oglądanie budynków nie należy do moich ulubionych sposobów spędzania wolnego czasu. Co nie znaczy, że w Barcelonie mi się nie podobało. No, to skoro już sobie wyjaśniliśmy pewne kwestie, to do brzegu!

Byle się nie roztopić

Nasz hotel znajduje się jakieś pół minuty spacerem od Placu Katalońskiego i La Rambli. Nic więc dziwnego, że właśnie te miejsca stały się centrum naszego małego barcelońskiego wszechświata.

Słońce praży niemiłosiernie, a do południa jeszcze jakieś dwie godziny. Zapada decyzja, by część tego dnia spędzić na plaży. Turyści pełną gębą. Postanawiamy dotrzeć na miejsce na piechotę. Schodzimy Ramblą, która od razu kojarzy mi się z Krupówkami. Brakuje tylko wyliniałych misiów naciągających dzieci na zdjęcia, za które rodzice płacą później jak za zboże. Zaglądamy na bazar La Boqueria. Od kolorów i zapachów można dostać zawrotów głowy. Obok stoisk z rybami i owocami morza przemykam najszybciej jak to możliwe. Za to przy owocach i wszelkiej maści przyprawach warto się na chwilę zatrzymać. Wrażenie robią też dojrzewające szynki. Na pewno ogromną zaletą bazaru jest to, że nie świeci tu słońce. W końcu jednak wracamy na ulicę i ruszamy w stronę plaży Barceloneta. Sama plaża okazuje się stosunkowo nieduża i wąska. Jednak woda przynosi jakże potrzebne orzeźwienie. Po plażingu snujemy się bez celu po mieście, zaglądamy do kilku knajpek. I tak nam mija pierwszy dzień w Barcelonie. Na totalnym chillu.

Dwa wzgórza, jedno z parkiem, drugie z zamkiem

Pierwszym punktem drugiego dnia jest wizyta w parku Guell. Różne źródła podają, że z Placu Katalońskiego najlepiej dostać się tam metrem, a następnie pieszo. Jednak spotkany na stacji metra sympatyczny Hiszpan poleca nam autobus numer 24. Korzystamy z jego rady i to rozwiązanie okazuje się strzałem w dziesiątkę. Jedzie się może dłużej, za to wysiadamy praktycznie pod samym wejściem do parku, oszczędzając sobie tym samym długiej wspinaczki w palącym słońcu.

Park Guell jest jednym z tych miejsc, które podczas wizyty w Barcelonie trzeba odwiedzić obowiązkowo. O tym, że robi wrażenie, najlepiej świadczy fakt, że z mojej poprzedniej wizyty w Barcelonie zapamiętałem właśnie to miejsce (no i oczywiście Sagrada Familia też). A byłem wtedy mniej więcej piętnastoletnim gnojkiem, którego bardziej od architektury interesowały koleżanki z kolonii.

Uwaga, będzie rys historyczny! Oczywiście projekt parku stworzył największy mózg hiszpańskiej architektury, Antonio Gaudi. Jednak nazwę zawdzięcza przedsiębiorcy Eusebio Güellowi. Obaj panowie wpadli na pomysł zbudowania na wzgórzu nowoczesnego osiedla dla bogatych oraz parku. Do realizacji planu przystąpiono w roku 1900, porzucono ją czternaście lat później. Z osiedla nic nie wyszło, ale park powstał i dzisiaj przyciąga rzesze turystów. Charakterystyczna ławka z mozaikami, jaszczurka przy schodach, zwariowane arkady imitujące jaskinie, panorama miasta… Warto.

Plan na wieczór obejmuje wizytę na kolejnym wzgórzu – Montjuïc. Tym razem z Placu Katalońskiego ruszamy metrem – zieloną linią do stacji Paral lel – i dalej kolejką Funicular Montjuïc, która wywozi nas w okolice położonego na zboczu parku. Wyżej dostać się można gondolą Telefèric de Montjuïc. Niestety, jeździ tylko do 19, a my na miejscu jesteśmy przed 20. Żałuję, bo widok na miasto z góry na pewno robi wrażenie. Zamiast wjazdu kolejką, czeka nas kilkunastominutowa wspinaczka – dość męcząca.

W końcu docieramy pod XVII-wieczny zamek. Mnie jednak bardziej interesują widoki ze wzgórza. Z jednej strony na port, z drugiej na miasto i wzgórze z parkiem Guell w oddali. Nieco z boku dostrzec można obiekty olimpijskie z górującym nad nimi zniczem. Słońce chyli się ku zachodowi, a ja lubię kiczowate zachody.

Spacerujemy po wzgórzu, aż robi się ciemno. Zjeżdżamy autobusem w kierunku Placu Hiszpańskiego. Wysiadamy pod imponującym Pałacem Narodowym. Na ogromnych schodach siedzi tłum ludzi. Chyba czekają na pokaz „światło i woda” z Magicznej Fontanny położonej u stóp schodów. Może nikt im nie powiedział, że pokazy są zawieszone do odwołania i mogą tak sobie siedzieć nawet do przyszłego roku…

Niekończąca się budowa

Prace nad Sagrada Familia Gaudi zaczął podobno w 1883 roku. Sam architekt poświęcił projektowi 40 lat. Niestety, jego śmierć znacznie skomplikowała dokończenie prac, które zresztą trwają do dzisiaj. Budowa miała być ukończona w 2026 roku, ale data ta jest już nieaktualna. Swoją drogą sam fakt, że budowa trwa już niemal półtora wieku jest chyba takim samym przyczynkiem do popularności Sagrada Familia, co skomplikowanie architektoniczne budynku. Już teraz bazylika robi ogromne wrażenie. W sumie, chętnie zobaczę efekt końcowy. Nie jestem zwolennikiem częstego podróżowania w te same miejsca, ale to może być dobry powód, by wrócić do Barcelony. Tym bardziej, że podczas tego pobytu odkryłem zaledwie niewielki jej kawałek…

Podróż do Barcelony w czasach koronawirusa

Pora na obiecaną garść informacji praktycznych. Być może w czasie, gdy piszę te słowa, jest to już nieaktualne, ale przed wylotem warto wypełnić formularz na stronie www.spth.gob.es. Wygenerowany kod QR będzie niezbędny, by bez problemów dostać się na teren Hiszpanii. Noszenie maseczek jest obowiązkowe we wnętrzach i środkach transportu publicznego. Na świeżym powietrzu ludzie w maseczkach należą do mniejszości.

Po Barcelonie poruszaliśmy się pieszo lub metrem i autobusami. Korzystaliśmy z biletu Hola Barcelona. 72-godzinna karta za nieco ponad 20 euro idealnie spełniła nasze potrzeby. Bilety kupiłem online (można się załapać na zniżkę 10%). System wysyła maila ze specjalnym kodem. Kod ten należy wymienić na fizyczny bilet w automacie biletowym. I tu mała uwaga – nie znaleźliśmy takiego automatu na lotnisku El Prat. Tym samym, mimo posiadania zakupionych biletów Hola Barcelona, zmuszeni byliśmy zapłacić dodatkowo za transport z lotniska do centrum miasta. Do wyboru mieliśmy specjalny autobus A1/A2 za około 6 euro od osoby, albo miejski, numer 46, za 1,40.

„A gdzie Camp Nou?” – krzyczą teraz miłośnicy piłki kopanej. Nie ma, nie interesuje mnie. „A gdzie Casa Milla?” – krzyczą miłośnicy Gaudiego. Też nie ma, widziałem jedynie z okna autobusu. I pewnie mógłbym tak jeszcze długo wymieniać. Ale doba nie jest z gumy, a ja miałem ich tylko trzy…

1 thought on “Weekend inny niż inne: 72h w Barcelonie”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.