E-150 łączy wszystko to, za co lubię analogowe Whyte’y z elektrycznym dopingiem.
Doping można stosować z rozsądkiem?
Tak się składa, że moje doświadczenia z elektrykami w 99% wiążą się z systemem Boscha. Niedawno pisałem o nim przy okazji Mondrakera i Moustache’a, teraz mogłem sprawdzić, jak sprawuje się w dłuższym użytkowaniu. Pierwszy wniosek – dwa, no, może trzy, tryby wspomagania w zupełności wystarczą. Turbo użyłem w zasadzie tylko raz – podczas powrotu z całodniowej wycieczki. Było ciemno, zimno, a ja chciałem jak najszybciej wrócić do domu. Eco okazał się z kolei dobrym sposobem na sprawne przemieszczanie po mieście podczas „dojazdówek” w góry. Jedynie przy osiągnięciu prędkości maksymalnej dla wspomagania robi się nieprzyjemnie, a odcięciu towarzyszy wyraźne szarpnięcie. A jak już w tych górach byłem, korzystałem na przemian z trybów Tour i eMTB. Ten drugi sprawdza się w zasadzie w każdej sytuacji. Dozowanie wspomagania przebiega płynnie i chyba trochę na wyrost – kilkukrotnie miałem wrażenie, że dostaję od silnika za dużo pomocy. Przy okazji takie korzystanie ze wspomagania okazało się bardzo łaskawe dla baterii – obserwowanie wskaźnika naładowania ani razu nie spowodowało u mnie szybszego bicia serca, a na koniec dnia miałem do wykorzystania jeszcze spory zapas.
Whyte, stary druhu
We wrześniu napisałem, że pierwszym wrażeniem z obcowania z E-150 S jest: „skręca jak Whyte”. Kilkudniowy test potwierdził, że Brytyjczykom udał się przenieść do elektryka wszystkie dobre cechy znane z analogowych Whyte’ów i stworzyć rower po pierwsze uniwersalny, a po drugie skutecznie maskujący to, że brzuch mu trochę za bardzo urósł.

Na flowtrailach szybko docenia się jego zwrotność i sposób, w jaki klei się do podłoża. Na naturalnych szlakach mamy do dyspozycji 150 milimetrów skoku i zawieszenie, które naprawdę dobrze radzi sobie z pokonywaniem przeszkód. Polubiłem ten rower za jego stabilność – trudno wyprowadzić go z równowagi, a nawet jeśli przesadzisz z prędkością pomaga wyjść z opresji, zanim nabawisz się palpitacji serca. W zasadzie podczas zjazdu nie myśli się o tym, że jedziesz na elektryku – rzecz kilka lat temu nie do pomyślenia, teraz na szczęście coraz powszechniejsza. Dobre wrażenie próbują psuć tylko hamulce. Zatrzymują rower skutecznie, ale ich modulacja – a raczej jej brak – pozostawia sporo do życzenia. Reagują z dużym opóźnieniem i działają trochę zero-jedynkowo. Najpierw długo nic się nie dzieje, a potem po prostu się zatrzymujesz.

Sprawa rozwojowa
Wciąż nie przepadam za elektrykami. Czuję się na nich nieswojo, cały czas mam wrażenie, że mijani ludzie patrzą na mnie krzywo, a za moimi plecami mamroczą „oszust”. Cóż, pod tym względem trochę nam jeszcze brakuje do zachodu, gdzie na elektryki nikt już nie zwraca uwagi. Z drugiej strony jest wiele argumentów za wspomaganiem, z którymi nie sposób się nie zgodzić. Rowery takie jak Whyte E-150 S pokazują, że producenci mocno stawiają na rozwój tego segmentu. Elektryk przestał już być spasionym klocem, który nie skręcał, nie hamował i ogólnie nie robił nic fajnego. E-150 S to sprzęt, który na zjazdach niczym nie ustępuje pełnoprawnym analogowym „endurakom”, a jednocześnie nie daje im szans na stromych podjazdach czy podczas całodniowych wypadów w góry.
1 thought on “Szybciej, wyżej, dalej – Whyte E-150 S”