[Z buta] Nowy Targ-Łapsowa Polana-Turbacz

Rodzinna impreza w Nowym Targu była idealnym pretekstem do tego, by po sześciu latach ponownie odwiedzić Turbacz. Tym razem jednak na nogach, nie na rowerze. Jak wygląda trasa z Nowego Targu na Turbacz przez Łapsową i czy warto dreptać ponad 20 kilometrów?

Etap 1: Łapsowa Polana

Nocujemy na nowotarskim Osiedlu Marfiana Góra – wychodząc z domu na ulicę znajduję się od razu na szlaku. Tym samym pierwsze (i ostatnie) półtora kilometra trasy pokonuję, wspinając się mozolnie asfaltem. Dobra wiadomość – na końcu ulicy znajduje się parking, spokojnie można więc pokonać ten odcinek samochodem. Po drodze mijam też jakieś przystanki autobusowe, ale nie sprawdzałem co i jak często tam kursuje. W końcu jednak wchodzę do lasu i kontynuuję wspinaczkę w kierunku Łapsowej Polany niezbyt wymagającym, miejscami nieco kamienistym szlakiem. Największym minusem jest absolutny brak widoków. Przestrzeń otwiera się dopiero kilka metrów przed kolibą na Łapsowej. Miejsce to opisywałem już jesienią, nie będę się więc specjalnie powtarzał. Tym razem jednak mamy nieco więcej szczęścia do widoków. No i piwo mają w kolibie nie tylko bezalkoholowe, jak to było w październiku.

Etap 2: Koliba na Łapsowej, Rusinowa, schronisko na Turbaczu

Pierwszy etap ma długość około 3 kilometrów, pokonanie go zajmuje mi – żwawym tempem, z kilkoma krótkimi postojami na zdjęcia – pół godziny. Po krótkiej przerwie w kolibie ruszam dalej w kierunku Turbacza. Trasa prowadzi mieszanką szlaków niebieskiego, czarnego i żółtego, który pod koniec łączy się z niebieskim (z Łopusznej) i zielonym (z Nowego Targu). Wspinaczka jest długa, ale niezbyt wymagająca. Ostrzejsze podejścia należą do rzadkości. Duża część trasy to szeroka droga, na której największym wyzwaniem okazuje się omijanie ogromnych kałuż. Zdarzają się również węższe, mocno kamieniste fragmenty.

Zdecydowana większość przebiega przez las. Ma to jeden plus – dużo cienia. Jest też minus – absolutny brak widoków. Te pojawiają się na chwilę na żółtym szlaku – w dole daje się zauważyć Jezioro Czorsztyńskie, w dali majaczy wieża widokowa na Lubaniu. Generalnie jednak szlak można określić jednym słowem – nudny. Warto też wyposażyć się w Muchozol – tylu upierdliwych much dawno w górach nie spotkałem. Krążą wokół człowieka, brzęczą, próbują wchodzić do uszu, irytują niemiłosiernie. Z boku musi to wyglądać komicznie, ale kiedy jesteś w środku tej chmary, przestaje być do śmiechu.

Po drodze mijamy Polanę Rusnakową, na której znajduje się wybudowana w 1979 roku drewniana kaplica Matki Bożej Królowej Gorców. Jak podają internetowe źródła, naszpikowana jest ona patriotyczną symboliką, m. in. (za Wikipedią) zbudowana jest na planie krzyża Virtuti Militari, belkowanie drzwi mają kształt orła, zamykający je łańcuch symbolizuje Polskę w niewoli, korona umieszczona powyżej głowy orła jest stylizowana na łódź z portretem Jana Pawła II i napisem „Pasterzowi pasterze”. Mówiąc szczerze, nie przyglądałem się jej na tyle dokładnie, by wszystkie te szczegóły zauważyć – zrobiłem tylko zdjęcie i ruszyłem dalej.

W pobliżu Rusnakowej znajduje się również brzozowy krzyż poświęcony pamięci żołnierzy walczących w Gorcach w latach 1942-1949.

W schronisku melduję się po dwóch godzinach marszu, mając za sobą jedenaście kilometrów. Samo schronisko jest duże, dobrze zorganizowane i wydaje się przyjazne. W menu kilka ciekawych pozycji, między innymi intrygująco brzmiące zupa chrzanowa z plackiem ziemniaczanym czy zupa oscypkowa. Ostatecznie decyduję się na tę pierwszą, okazuje się całkiem dobra. Niestety, pod względem widokowym jest tak sobie – na Łapsowej było tego dnia zdecydowanie ładniej.

Etap 3: schronisko na Turbaczu, szczyt Turbacza i powrót

Postanawiam odwiedzić też szczyt Turbacza. Dojście do niego zajmuje niecałe dziesięć minut, jednak na miejscu nie czeka nic specjalnego – charakterystyczny obelisk, przy którym każdy chce sobie zrobić zdjęcie, kilka ławeczek, takie sobie widoki. Kiedy nadchodzi moja kolej robię sobie szybkie selfie z obeliskiem i wracam w stronę schroniska.

Przede mną powrót do domu tą samą trasą, którą dostałem się na górę. Niezbyt ciekawa perspektywa, sytuację ratuje jedynie fakt, że po drodze znajduję trochę grzybów. Dzień zamykam z dystansem 23 kilometrów pokonanym w czasie 4 godzin i 26 minut (z przerwami około 6 godzin). Turbacz odwiedzony po raz drugi i chyba wystarczy. Jakoś mnie nie ciągnie. No, chyba, że ciekawość weźmie górę i wybiorę się kiedyś spróbować zupy oscypkowej…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.