Przede wszystkim komfort – Devinci Hatchet

Hatchet znaczy topór. Nazwa sugeruje, że mamy do czynienia z ostrym zawodnikiem. Jednak gravel Devinci okazuje się bardzo przyjazny.


Z rowerem mogłem się zapoznać dzięki uprzejmości Bike Stacji Kozioła, która w tym roku debiutuje jako dystrybutor Devinci. Dzięki!


Waga piórkowa

Pierwsze wrażenie przy kontakcie z Hatchetem związane jest z jego wagą. Nie ukrywam, że z początku się tego obawiałem. Mocno wylajtowany rower na wąskich oponach w lesie? Kojarzycie tego mema z kotem mówiącym „Andrzej to j*bnie”? Mniej więcej takie miałem odczucia zanim jeszcze wsiadłem na kanadyjskiego gravela. Na szczęście rower szybko wyprowadził mnie z błędu.

Pogromca kilometrów

Drugie wrażenie dotyczy komfortu i łatwości z jaką Hatchet pokonuje kolejne kilometry. Przez dwa dni testów starałem się zafundować mu wszystko, z czym gravele mogą mieć styczność. Był więc asfalt popękany i gładki, leśne szutry, wąskie przecinki, betonowe płyty czy kostka brukowa.

Hatchet dał się poznać jako idealny kompan do długich wycieczek w zróżnicowanych warunkach. Pozycja i punkty styku rowerzysty z rowerem są bardzo wygodne i nie zmęczyły mnie nawet podczas 95-kilometrowej trasy po asfaltach, lasach i pagórkach. Opony stanowią kompromis między niskimi oporami na asfalcie i przyczepnością poza nim (przynajmniej na suchym). Za kompromis można też uznać zakres przełożeń. Podczas jazdy cały czas ma się wrażenie, że rower dosłownie tnie powietrze – niska waga sprawia, że do sprintu startuje z niezwykłą łatwością, a zdobywanie kolejnych kilometrów mija bez większego wysiłku. Jeśli to ma być topór, to zdecydowanie bliżej mu do indiańskiego tomahawku, niż ciężkiej broni wikinga.

Fajny detal – przewody wpuszczone są w rurę od góry, a nie, jak bywa zazwyczaj, z boku.

W pełni karbonowe gravele zdecydowanie lepiej radzą sobie z tłumieniem drgań od tych łączących aluminiową ramę z karbonowym widelcem. Nie ma jednak cudów – wstrząsy są odczuwalne, a jazda po płytach czy bruku daje w kość. Na leśnych ścieżkach i szutrach Devinci prze do przodu z godną podziwu konsekwencją. Dopiero stroma końcówka podjazdu z Brennej na Przełęcz Karkoszczonka go pokonała.

Rower bez wad?

Z każdym kolejnym kilometrem pokonanym na tym rowerze coraz mocniej zastanawiałem się, do czego można się przyczepić. Dla niektórych największą wadą Hatcheta będzie na pewno fakt, że jest gravelem. Bo gravele są trochę jak disco polo. Jedni je kochają, inni nienawidzą – nie ma stanów pośrednich. A jednocześnie niemal każdy się z nimi dobrze bawi.

Myślałem, że najsłabszym punktem będą hamulce. TRP Spyre nie są może jakimiś potęgami hamowania, ale przy tak lekkim rowerze i mojej wadze dają radę. To może brak sztycy regulowanej? W gravelach wciąż nie jest to rozwiązanie powszechne, choć na pewno przydatne. Ale to już naprawdę czepianie się na siłę.

Pewnie dłuższe obcowanie z Hatchetem ujawniłoby więcej jego wad. Podczas dwóch dni i 140 kilometrów dał się jednak poznać jako idealny towarzysz na długie trasy, na których asfalt ustępuje czasem miejsca ciekawszym nawierzchniom. Takie, na których szosa sobie nie radzi, a rower MTB staje się narzędziem tortur.

3 thoughts on “Przede wszystkim komfort – Devinci Hatchet”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.