Wiecie, jak się chodzi po polu minowym? Ja też nie. Ale ostatnia wycieczka na Luboń Wielki dała mi jakieś pojęcie w tym temacie.

Przez chwilę wydawało się, że Gorce i Beskid Wyspowy po raz kolejny trafią do worka podpisanego „Nie udało się zrealizować, odłożone na przyszły rok”. Przynajmniej w wersji zimowej, czyli bez roweru. Jednak wiosna wciąż nie wstała z łóżka. Wystawia tylko co chwilę głowę spod kołdry, mamrocze „jeszcze pięć minutek” i wraca do spania. Tym samym pojawiła się szansa, by przynajmniej w minimalnym stopniu zrealizować plan na Gorce i Wyspowy.

Pierwotnie rozważałem absolutną klasykę, czyli Turbacz. Rozsądek podpowiadał jednak, że warunki mogą być takie sobie i lepiej zrobić coś krótszego. Ostatecznie padło na Luboń Wielki. Organizuję towarzystwo Frani i Rafała z Psim szlakiem i w niedzielę rano ruszamy do Rabki-Zdrój. Plan zakłada wejście na Luboń z Rabki Zaryte niebieskim szlakiem i zejście zielonym.
Szlak wita nas tonami grząskiego, śliskiego błota oraz wodą spływającą po drodze regularnym strumieniem. Próbujemy iść skrajem położonych wzdłuż drogi pól, ale wcale nie jest lepiej. Frania, jako jedyna wyposażona w napęd 4×4, nie ma większych problemów z trakcją. Rafał i ja każdy krok musimy dobrze przemyśleć. Ślizgamy się po błocie i śniegu. Wypatrujemy wystających kamieni, by przejść w miarę suchą stopą przez płynącą wodę. Czuję się jak saper – chwila nieuwagi i po tobie. Po cichu liczę, że wyżej warunki będą lepsze. Moje życzenie spełnia się… częściowo. Faktycznie, w pewnym momencie błoto odchodzi w zapomnienie. Jest już tylko śnieżna ciapa i płynąca woda.
I szczerze mówiąc, niewiele więcej zapamiętałem z tego wejścia. Wydaje mi się, że było dość łatwe, nie licząc jednego czy dwóch bardziej stromych fragmentów. Chwilę przed schroniskiem do niebieskiego dołącza zielony i ostatni fragment pokonuje się szeroką drogą. Znaki na dole mówiły o dojściu do schroniska 1,5 godziny i mniej więcej po takim czasie meldujemy się na górze.

Co wiem o Luboniu Wielkim? Niewiele. Ale na szczęście jest wikipedia. A ta mówi, że Luboń ma 1022 metry i jest najwybitniejszym szczytem Beskidu Wyspowego. Nie mogę tego potwierdzić, bo nie znam innych. Na 100% potwierdzam natomiast istnienie niewielkiego schroniska i Radiowo-Telewizyjnego Ośrodka Nadawczego. Niewiele mogę też powiedzieć o widokach – tego dnia niestety pogoda nie była na tyle łaskawa, byśmy mogli nacieszyć nimi oczy. Mimo to na górze spędzamy dłuższą chwilę. Głównie chyba dlatego, że niespecjalnie chce nam się wracać na szlak.
Wrażenia z zejścia są takie same, jak z drogi w górę, tylko w odwróconej kolejności. Najpierw jest mokry śnieg, a później błoto i płynąca szlakiem woda – tym razem jednak nie w formie strumienia, a rzeki. Na szczęście nie jest specjalnie stromo, więc nie musimy walczyć o przetrwanie w tych nieprzyjaznych warunkach.
Mokry śnieg pod nogami robi ciap, ciap, ciap. Coraz bardziej mokro robi się też w butach. Płynąca niżej woda szumi tak bardzo, że rozmawiając musimy podnosić głos. Nie jest przyjemnie, ale w końcu osiągam ten stan, kiedy przestaje mi zależeć. Jest mi wszystko jedno, jak długo jeszcze będziemy szli. Przestaję patrzeć, gdzie stawiam nogi. I tak jestem cały w błocie, a w butach mam wodę.
Pierwszy kontakt z Luboniem Wielkim na pewno zapamiętam na długo. Niekoniecznie tak, jak bym chciał. Ale to na pewno nie koniec mojej znajomości z tym szczytem. Jeśli wierzyć doniesieniom z sosziali, warto odwiedzić go również z rowerem, podobnie jak pobliski Krzywoń. Wiele wskazuje na to, że w tym roku będę częstym gościem w okolicach Rabki-Zdrój.
1 thought on “[Z buta] Ciap, ciap, ciap na Luboń Wielki”