Plan na niedzielę był ambitny. Chyba nawet za bardzo, bo nie udało się go zrealizować…
Zaczynamy w Lipowej, pod hotelem Zimnik. Tutaj spotykamy się z Anią i Pawłem, którzy postanowili nam towarzyszyć. Biedni, nie wiedzieli na co się piszą. Zresztą, nikt z nas nie wiedział. Samochody zostawiamy na parkingu i ruszamy na Skrzyczne. Podjazd jest długi, ale na szczęście nie bardzo stromy. Przeszkadza trochę upał, tym bardziej, że cienia tu jak na lekarstwo. Mniej więcej do połowy jedzie się asfaltem, który w końcu ustępuje miejsca szutrowi.
Na szczęście szuter jest wygodny, w pełni przejezdny, prawie do samego końca nie trzeba pchać rowerów. Prawie… Na koniec bowiem czeka pchanie roweru stromym, pełnym luźnych kamerdolców niebieskim szlakiem pieszym. Jest też druga opcja – można podjechać kawałek dalej drogą, aż do jej końca i przedzierać się wąską ścieżką przez krzaki. Tak czy owak jazda jest niemożliwa. My wybraliśmy tę drugą opcję:
Na szczycie chwila na podziwianie widoków i przerwa przy napojach gazowanych, a potem ruszamy dalej. Naszym celem jest Barania Góra. Początek całkiem obiecujący – sporo w dół, trochę w górę, cały czas w siodle. Do tego niesamowite widoki i niemal pustynne otoczenie, które robi spore wrażenie. Pokonujemy w niezłym tempie kilka kilometrów, aż docieramy pod Malinowską Skałę, gdzie czeka nas trochę wspinaczki.
Dalej znowu kawałek w siodle i znów stromy odcinek, na którym zmuszeniu jesteśmy pchać rowery. Sporo tu dużych, luźnych kamieni – w końcu jesteśmy w Beskidach, więc nikogo to nie dziwi. Basia, która jako jedyna jedzie na sztywniaku (ja wciąż mam pożyczonego Focusa Super Bud) nie ma lekko. W sumie to po kilku kilometrach konkretnych zjazdów i stromych podejść wszyscy mamy dosyć. W dodatku robi się późno…
W końcu docieramy do miejsca, w którym zielony szlak łączy się z czerwonym, prowadzącym do Węgierskiej Górki. Według znaków na Baranią jest jeszcze godzina marszu, a do Węgierskiej ponad trzy godziny. Szybko obliczamy, że jazda na Baranią Górę i powrót zajmą nam zbyt dużo czasu. I tak będziemy wracać po ciemku… Dlatego rezygnujemy z Baraniej i zaczynamy zjazd.
Idzie nam całkiem nieźle. Zatrzymujemy się na chwilę w miejscu oznaczonym na mapie jako Punkt widokowy (nic z niego nie widać), gdzie pojawia się ponownie zielony szlak pieszy mający według oznaczeń prowadzić do Lipowej. Postanawiamy jednak trzymać się czerwonego. Kolejny taki postój mamy kilkanaście minut później. Tym razem do wyboru kontynuacja szlakiem czerwonym lub zjazd jakąś drogą, która według aplikacji ma prowadzić do Przybędzy. I tym razem stawiamy na czerwony, co wiąże się z koniecznością pchania rowerów – na szczęście już ostatni raz.
Z każdym kolejny metrem zjeżdża się coraz przyjemniej. Księżycowe klimaty ustępują miejsca lasom. Ma to też swój minus – niewiele widać. A niespodzianek w postaci korzeni i głazów wciąż sporo. Wszyscy już chyba czują, że cywilizacja coraz bliżej, każdy myśli (i mówi) tylko o czekającym na dole jedzeniu. I właśnie wtedy trafia nam się pierwsza awaria – znajomy traci śrubę łączącą rurki w tylnym trójkącie (jakkolwiek się to fachowo nazywa). Z pomocą przychodzi… kawałek patyka odpowiedniej grubości, który skutecznie zastępuje zgubiony element. Niestety nie przyszło mi do głowy zrobienie zdjęcia. Ważne, że konstrukcja się sprawdza. Przynajmniej do czasu…

Kilkanaście minut później sytuacja jest już gorsza. W tym samym rowerze strzela bowiem opona. Nie ma szans na naprawę, bok opony jest bowiem rozszarpany. Na szczęście został już tylko kawałek. Wraz z dziewczynami zjeżdżam już w niemal kompletnych ciemnościach do Węgierskiej Górki, pechowiec schodzi/ zbiega.
Na dole szybka zamiana – Paweł wsiada na Krossa Basi i we dwóch jedziemy do Lipowej po samochody, a dziewczyny czekają przy piwie w karczmie w Węgierskiej. Mocno zmęczeni, w kompletnych ciemnościach pokonujemy ostatnie dziesięć asfaltowych kilometrów. Szybko wrzucamy rowery do bagażnika i wracamy do dziewczyn. Czas na regenerację przy późnym obiedzie i nocny powrót do domu. To była ciekawa, acz długa niedziela…
Dużo widoków, bo przecież to dla nich między innymi jeździ się po górach:
1 thought on “Barania Góra musi poczekać… (Dolina Zimnika-Skrzyczne-Barania Góra-Węgierska Górka)”