Zielono mi – Whyte Gisburn 2020

Podobno zielony uspokaja. W przypadku Whyte’a Gisburn jadowita zieleń jest jednak ostrzeżeniem – ten rower nie lubi miękkiej gry.

Whyte Gisburn już kiedyś gościł na blogu i był pierwszym gravelem, z jakim miałem styczność. Ogólne założenie się nie zmieniło: wciąż mamy do czynienia z wszechstronnym rowerem opartym na aluminiowej ramie, z karbonowym widelcem i jednorzędowym napędem. Ale to właśnie napęd jest największą nowością w Gisburnie 2020.

Depesze kontra metale.

Playstation kontra Xbox.

Apple kontra… reszta świata.

SRAM kontra Shimano.

Są na świecie konflikty, których nie da się rozwiązać. W przypadku napędów w gravelach do tej pory dominował SRAM. Jednak w najnowszym wcieleniu Gisburna brytyjski producent zdecydował się na grupę Shimano GRX. Z katalogu japońskiego producenta pochodzi przerzutka, hamulce, jedenastorzędowa kaseta o zakresie 11-42 oraz manetki. Do tego dodano korbę Easton z zębatką 38T. Czy to był dobry wybór?

Czysto subiektywnie – tak. Napęd Shimano działa szybciej, płynniej i ciszej niż to, co zapamiętałem z obcowania z konkurencją. Również hamulce szybko zdobyły moje zaufanie – są mocne i mają odpowiednią modulację. Jedynie stopniowanie kasety nie do końca mi leży, łatwo przejść z jednej skrajności w drugą, bez stanów pośrednich. Podjeżdżasz, robi się ciężko, zmieniasz przełożenie… i zaczynasz bezsensownie „młynkować”. Ale równie dobrze wina może leżeć po mojej stronie – podobne odczucia miałem w gravelach już wcześniej.

Czy gravel potrzebuje sztycy regulowanej? Wiele osób pewnie popuka się po czole, ale dla mnie sztyca szybko stała się ulubionym „ficzerem” w Gisburnie. Skoku nie ma tu zbyt wiele – w zależności od rozmiaru 80 lub 100 mm. Mimo to różnica na zjazdach jest wyraźnie odczuwalna, a sięganie do umieszczonej w klamce dźwigni sprawia ogromną frajdę.

W ogóle jazda po bezdrożach na rowerze bez amortyzacji i z barankiem jest jakąś dziwną formą przyjemności. Gisburn na nawierzchniach trzeciej kategorii (i niższych) radzi sobie dużo sprawniej, niż większość graveli, z jakimi miałem dotąd do czynienia. Ok, w pełni karbonowy – i jakieś dwa razy droższy – Devinci Hatchet pozostaje moim osobistym, niedoścignionym póki co wzorem komfortu. Jednak Gisburn nie odstaje od niego aż tak bardzo, jak można się spodziewać. Długa jazda po wybojach i kamieniach nie powoduje, że ręce cierpną a zęby dzwonią. Wręcz przeciwnie – cały czas miałem wrażenie, że rower mógłby więcej, szybciej i agresywniej. Dokładne wybieranie linii przejazdu, zwalnianie przed niektórymi przeszkodami czy omijanie innych wynikały raczej z mojej ostrożności, niż braku możliwości roweru.

O tym, że kiedyś był tu asfalt, świadczą tylko liczne łaty. Właśnie na takich drogach gravele pokazują się z najlepszej strony.

Jednocześnie jazda po asfalcie nie boli. Oczywiście, na utwardzonych nawierzchniach Gisburn nie jest demonem prędkości i szybko ulega zwykłym szosom. Ale jeśli się uprzeć, to można się na nim wybrać na w pełni asfaltową, kilkudziesięciokilometrową trasę. Tylko po co, skoro można zjechać do lasu i bawić się jak dziecko?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.