Odkrywanie nowych tras daje sporo frajdy. Niestety nigdy nie wiadomo, co nas czeka, istnieje więc spore ryzyko, że frajda ustąpi miejsca innymi – skrajnie odmiennym – uczuciom.
Etap 1: planowanie
Zaczęło się w poniedziałek wieczorem przy grillu. Wtorek wolny, więc wypadałoby gdzieś pojechać. Znajomy przegląda jakąś stronę z propozycjami tras i w końcu stwierdza, że znalazł coś fajnego. Pętla zaczyna się w Bielsku-Białej i prowadzi przez Szyndzielnię, Klimczok, Przełęcz Karkoszczonka, Kotarz i Salmopol na Skrzyczne. Zjazd ze Skrzycznego legendarnym szlakiem do Buczkowic i z powrotem do Bielska. Według autora trasy pętla ma 44 kilometry a podany czas przejazdu to 2 godziny i 55 minut. Zgodnie dochodzimy do wniosku, że wzięto go z sufitu i na wszelki wypadek mnożymy przez dwa. W dodatku ustalamy dość późną godzinę startu (wiecie, grille męczą…), więc w trasę ruszamy z nastawieniem „dojedziemy na Szyndzielnię i zobaczymy co dalej”.
Zaczyna się niewinnie
Na górze okazuje się, że mózg całej ekspedycji jest zawzięty i nie zamierza zmieniać planów. Nie ma wyjścia – lawirujemy między tłumami spacerowiczów w kierunku Klimczoka i dalej czerwonym szlakiem na Przełęcz Karkoszczonka. Początek szlaku jest całkiem przyjemny, jednak później zaczynają się schody. Wąska ścieżka poprzeplatana jest sporymi korzeniami i pniami ściętych drzew, co czyni jazdę bardzo wymagającą, a miejscami wręcz niemożliwą dla osoby nie posiadającej super skilla. W końcu szlak wyprowadza nas na typowy beskidzki zjazd – stosunkowo stromy i usiany luźnymi kamieniami – którym dojeżdżamy wprost na Przełęcz.
A potem jest walka
Odcinek z Przełęczy Karkoszczonka na Kotarz zapamiętamy długo. Dawno nie dostaliśmy takiego wycisku na rowerach… Najkrócej można go podzielić na strome podjazdy i masakryczne wypychy. Nieliczne zjazdy pozwalają na chwilę wytchnienia, są jednak zdecydowanie za krótkie, a straconą wysokość trzeba natychmiast odzyskać na kolejnych wyrypowych podjazdach. Cała przyjemność z jazdy w pewnym momencie znika, zastępuje ją zmęczenie, a widok kolejnych wyrastających przed nami górek wywołuje coraz więcej niecenzuralnych komentarzy. Im bliżej Kotarza, tym mniej jest jazdy, a więcej wypychu – w pewnym momencie odzwyczajam się wręcz od tego, że można siedzieć na rowerze. W końcu docieramy do jakiegoś starego, nieczynnego wyciągu orczykowego. Stąd robi się znacznie przyjemniej – trochę w dół, trochę po płaskim, w bardzo fajnych okolicznościach przyrody. Jesteśmy tak zaprawieni w bojach, że ostatnie podjazdy przed Kotarzem nie robią na nas wrażenia. Jasne staje się jednak, że wycieczkę trzeba zmodyfikować.
Nareszcie zjazd!
Robi się późno, Piknik Bar na Kotarzu jest już zamknięty, a od ostatniego posiłku minęło wiele godzin. Na Przełęczy pod Kotarzem, gdzie zaczyna się niebieski szlak do Brennej podejmujemy decyzję o zjeździe. Wąski singiel przez las wygląda apetycznie i okazuje się bardzo przyjemną odskocznią od tego, co przeżywaliśmy przez cały dzień. Po tym dość technicznym odcinku szlak prowadzi nas dalej wąską ścieżką między polami a następnie szeroką kamienistą drogą i w samej Brennej mocno poskręcanym, stromym asfaltem. Do centrum miejscowości docieramy tuż przed zmrokiem. Wszyscy myślą tylko o obiedzie, dziewczyny nawet nie mają sił rozmawiać. Przed nami jeszcze ponad dwudziestokilometrowy, nocny powrót do domu – to był długi i męczący dzień…
Zobacz także: