Twardy orzech do zgryzienia, czyli Skandia Maraton w Krakowie

Zgodnie z zasadą „lepiej późno niż wcale” postanowiliśmy spróbować swoich sił w zawodach mtb „z prawdziwego zdarzenia”. Zgodnie z kolejną zasadą – „mierz siły na zamiary” – oczywistym wyborem był maraton, a co za tym idzie Skandia. Nasz debiut zaliczyliśmy w Krakowie 16 maja, na dystansie mini.

002

Poczuj się jak krowa…

Do Krakowa przyjechaliśmy dzień wcześniej, łącząc start w maratonie z elementem towarzyskim. Ten drugi sprawił, że w sobotni poranek na krakowskich Błoniach stawiliśmy się nieco… zmęczeni 😉 Potwierdzenie startu, odbiór numerów i pakietów startowych przebiegły całkiem sprawnie, chociaż trzeba przyznać, że mieliśmy sporo szczęścia. Chwilę po tym, jak załatwiliśmy wszystkie formalności, zaczęła się tworzyć gigantyczna kolejka. Wiele osób zostawiło formalności na ostatnią chwilę, przez co opóźnił się też start. Czas pozostały do startu spędziliśmy głównie na podziwianiu sprzętu innych uczestników (czarno-żółty Grand Canyon CF SLX z widelcem RS-1 długo będzie mi się śnił po nocach). W końcu postanowiliśmy jednak ustawić się w sektorze startowym. Cóż mogę powiedzieć… już wiem, jak czuje się bydło podczas spędu 😉 Wrażenia z sektora są, delikatnie mówiąc, klaustrofobiczne. Basia była pełna obaw o start. Na szczęście startowaliśmy praktycznie z samego ogona stawki, nie było więc ryzyka, że zostaniemy rozjechani przez tłum za nami. Z naszego sektora do faktycznej linii startu przemieszczałem się głównie za pomocą jednej nogi, którą odpychałem się od ziemi 😉 Basi udało się wywalczyć lepszą pozycję i szybko straciłem ją z oczu. W końcu jednak zrobiło się luźniej i można było zacząć prawdziwą jazdę… niestety nie na długo. Po płaskim, asfaltowym początku zaczął się dość stromy, brukowany podjazd. Już ten fragment sprawił, że niektórzy uczestnicy zsiadali z rowerów i pokonywali trasę pieszo. Spotkało to również Basię – akurat kiedy ją wyprzedzałem kątem oka zauważyłem, że zsiada z roweru. Nie wyglądała przy tym na zadowoloną. Jak się później okazało przyczyną była jadąca obok dziewczyna, która wpakowała się Basi pod koło, nie dając pola manewru i zmuszając do zatrzymania.

003

To jest wyścig czy spacer?

Kawałek dalej przeżyłem szok, który potem przerodził się w ogromną frustrację. Po wjeździe do lasu utknęliśmy w korku! Wszyscy prowadzili rowery. W dodatku zajmowali całą szerokość drogi, nie było więc mowy o jeździe i wyprzedzeniu kogokolwiek. Co gorsza, pokonaliśmy w ten sposób kilka kilometrów. Fragmenty, kiedy można było wrócić do jazdy były rzadkie i najczęściej trwały zaledwie chwilę. I żeby była jasność – w kilku miejscach pchanie rowerów było uzasadnione. Strome podjazdy i gliniasta nawierzchnia, momentalnie zapychająca opony (i podeszwy w butach) mogły być dla amatorów – bo tacy stanowili chyba większość uczestników dystansu mini – zbyt wymagające. Były jednak takie miejsca, w których można było jechać. Były nawet takie, które wręcz się o to prosiły! Ale niestety, nie dało się. Tłum spacerowiczów skutecznie uniemożliwiał jazdę. Na szczęście wraz z upływem kilometrów i wyprzedzaniem kolejnych maruderów robiło się luźniej. W końcu nastąpił przełom, od którego praktycznie całą trasę mogłem pokonać jadąc. Wyjątek stanowił bardzo trudny, techniczny zjazd, na którym też się zakorkowało. Większość dystansu udało mi się jednak pokonać na rowerze, a nie obok niego. Przy okazji wyprzedzałem kolejnych spacerowiczów, którzy praktycznie każdy podjazd pokonywali z buta.

004

No i fajnie!

I przyznam szczerze, że tam gdzie zaczęła się jazda, było naprawdę zajebiście! Pomijam fragmenty prowadzące szutrówkami i polnymi drogami. Jednak leśne fragmenty sprawiały mi ogromną przyjemność, szczególnie oczywiście zjazdy. Naprawdę nie spodziewałem się, że w Krakowie znajdę tyle fantastycznych odcinków. Na metę wjechałem z mocno mieszanymi uczuciami, ale z uśmiechem spowodowanym naprawdę fajną końcówką. Basia dołączyła do mnie około dziesięć minut później, zmęczona ale zadowolona. Podobno też przejechała większość trasy, co biorąc pod uwagę jej obawę przed zjazdami (ona to nazywa rozsądkiem) zasługuje na uznanie. Nie jechaliśmy dla wyników, ale nie widzę powodu, by je ukrywać:

Piotrek: Open 465, kat. M-2 85 i 416 wśród mężczyzn

Basia: Open 543, kat. K-2 24 i 80 wśród kobiet

W sumie na dystansie mini sklasyfikowano 618 osób. Pocieszamy się, że w kategorii wiekowej byliśmy staruszkami. W przyszłym roku – jeżeli kategorie się nie zmienią a my zdecydujemy się na start – będziemy „młodzikami” kategorii M-3/K-3 😉

005

No to w końcu jak z tymi maratonami?

Nie wiem. Naprawdę. Po pierwszym maratonie mam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony fajnie się sprawdzić w takiej imprezie. Sama trasa w Krakowie mnie pozytywnie zaskoczyła, a tam gdzie dało się jechać było naprawdę fantastycznie. No właśnie – tam gdzie dało się jechać. Takie stwierdzenie w opisie wrażeń z maratonu bądź co bądź rowerowego brzmi nieco dziwnie. Niestety tłum na starcie i korki na trasie odebrały sporo przyjemności. W tym roku odwiedzimy jeszcze Skandię w Dąbrowie Górniczej. A potem zobaczymy…

4 thoughts on “Twardy orzech do zgryzienia, czyli Skandia Maraton w Krakowie”

  1. Witam !!!
    Byłam na mecie zaraz za Panem 🙂 Wrażenia z trasy te same !!! Pozdrawiam serdecznie i do zobaczenia w Dąbrowie Górniczej !!!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.