Na Javorovy wybieraliśmy się od dawna. W końcu się udało, chociaż wycieczka okazała się krótka, a nasza forma pozostawiała wiele do życzenia.
Obiecany powrót
Pierwszy – i jak dotąd jedyny – raz byłem na Javorovym w zimie, z ekipą FatBikes Beskidy. Obiecałem sobie wtedy, że tam wrócę. Jednak w kalendarzu zaplanowanych wycieczek przesuwałem wypad do Czech chyba od lipca. W końcu jednak udało się – w sobotę spakowaliśmy rowery do samochodu i ruszyliśmy w kierunku granicy. Początkowo planowałem przynajmniej dwa wjazdy na górę, ale ze względu na późny start (tradycja) i – jak się później okazało – słabą dyspozycję nas obojga, ograniczyliśmy się do jednej pętli.
Wyciąg? Przecież mamy nogi…
Startujemy z parkingu pod lanovką. Na górę postanawiamy jednak dostać się siłą własnych nóg – wyciąg zostawiamy sobie na ewentualny drugi raz. Na początku trochę błądzimy (też tradycja), w końcu jednak trafiamy na właściwą drogę. Po początkowym asfaltowym odcinku czeka nas konkretny wypych po zboczu. Na szczęście nie jest bardzo długi i w końcu docieramy do trawersującej zbocze ścieżki, która prowadzi nas na niebieski szlak. Ten z początku okazuje się… asfaltową drogą. Na szczęście szybko zmienia się w szutrówkę. Szeroką i gładką jak stół. Idealną na gravela, co potwierdza zresztą mijający nas Czech na takim właśnie rowerze. Nachylenie jest bardzo przyjemne, pedałujemy więc spokojnie, ciesząc oczy widokami i powoli zdobywając wysokość. W pewnym momencie szlak odbija w prawo, a szutrówka idzie dalej prosto – po chwili zastanowienia postanawiamy trzymać się szlaku. Dalej jest szeroko, ale przynajmniej widać, że jesteśmy w górach – tu już nikomu nie przyszło do głowy stosowanie ubitej nawierzchni, a i nachylenie jest jakby większe. Mimo to podjazd nie należy do najbardziej męczących.
Zmasakrowany zjazd…
Na górze bardzo krótka przerwa – robi się późno, na zewnątrz jest już zimno, a w schronisku wyraźnie czuć, że tego dnia króluje zupa czosnkowa. Szybko decydujemy się na zjazd. Wybieramy chyba najpopularniejszy wariant zielonym szlakiem. Znanym jako „agrafkowy”. Szybko przekonujemy się dlaczego. W górnej części jest naprawdę fajnie, dość szeroko, niezbyt stromo i bez licznych utrudnień w postaci kamieni czy korzeni. Jednak w środkowej sekcji szybko wychodzą nasze braki w umiejętnościach. Jest wąsko, stosunkowo kamieniście, a agrafki wyskakują jedna po drugiej. W dodatku ja jadę na Giancie Basi, a ona na testowym Hailu, na którym siedzi w sumie drugi raz. Połączenie nieznanego zjazdu, rowerów, do których nie jesteśmy przyzwyczajeni i naszych wciąż niewielkich umiejętności owocuje tym, że katujemy ten zjazd okrutnie. U Basi szybko pojawiają się też nerwy, co zdecydowanie nie ułatwia sprawy.
Szlak w końcu wyprowadza nas na asfaltową drogę. Pora wracać na parking. Mapa sugeruje, by jechać asfaltem, my jednak wybieramy wariant leśną ścieżką wzdłuż rzeki. Niedługi, ale na pewno przyjemniejszy niż ubite nawierzchnie. W sam raz, by ostudzić emocje. Dociera do nas za to, że jesteśmy cholernie głodni….
Gdybym umiał jeździć, to by było zajebiście
A tak całkiem serio – było naprawdę fajnie. Na pewno wrócimy na agrafki jeszcze nie raz. Będziemy je katować tak długo, aż w końcu zaczną nam sprawiać więcej frajdy niż frustracji. Javorovy – we’ll be back!
Zobacz też: