W Gorcach nigdy nie byliśmy, dużo za to słyszeliśmy. Oczekiwania mieliśmy zatem spore. I trzeba przyznać, że weekend obfitował w atrakcje. Nie zawsze jednak takie, na jakie liczyliśmy…
Na wariackich papierach
Ok, zazwyczaj nie opisuję etapu przygotowań, tym razem jednak działo się tyle, że jeszcze przed wyjazdem nazbierało się materiału niemal na osobny wpis. O tym, że 15 sierpnia spotykamy się ze znajomymi na Turbaczu było wiadomo od dawna. Pozostawała tylko kwestia tego, czy na Turbacz dostaniemy się na rowerach czy „z buta”. Znajomi raczej „nierowerowi”, więc skłanialiśmy się ku tej drugiej opcji. Wszystko zmieniło się w czwartek, 11 sierpnia. Okazało się, że innym znajomym, tym razem zdecydowaniem rowerowym, posypały się weekendowe plany. Od słowa do słowa ustalamy, że jeżeli nie znajdą alternatywy to na Turbacz jedziemy we czwórkę, ale najlepiej byłoby jechać już w niedzielę, żeby jeszcze coś pokręcić i nie musieć zrywać się w poniedziałek skoro świt. Ostateczne decyzje zapadają w… sobotę wieczorem. Znajomy znajduje nocleg w Rabce-Zdrój, jedziemy w niedzielę rano, w poniedziałek na luzie pedałujemy na Turbacz. I niby wszystko już mamy ustalone, ale po drodze zdarza się nam jeszcze:
Wypadek
W sobotni wieczór decydujemy się jeszcze na nocną szosę po okolicznych wsiach. Ja niestety muszę odebrać rodziców z jakiejś imprezy, przed północą zostawiam więc Basię z towarzystwem. O wpół do pierwszej dostaję informację, że wracając do domu miała wypadek – uderzył w nią cofający samochód. Rower nie nadaje się do jazdy a Basię boli noga. Dojeżdżam na miejsce, rower do bagażnika, kierunek – izba przyjęć. Nastawiam się na kilka godzin siedzenia w poczekalni a wyjazd staje pod znakiem zapytania. Na szczęście sprawę udaje się załatwić błyskawicznie, w zasadzie nic poważnego się nie stało – skręcenie stawu skokowego, mogło być dużo gorzej. Na rowerze jednak jakiś czas nie pojeździ. Kilka razy zmienia zdanie co do tego, czy z nami jechać, ostatecznie jednak do Rabki-Zdrój ruszamy w komplecie osobowym, za to bez jednego roweru.
Jechać czy nie jechać – oto jest pytanie
Jakieś pół godziny po naszym przyjeździe do Rabki-Zdrój okazuje się, że zapomnieliśmy zamówić pogodę. Zaczyna konkretnie lać. Na chwilę się przejaśnia, przebieramy się w ciuchy do jazdy, już mamy wychodzić… leje znowu. Na szczęście deszcz ustąpił i udało nam się zaliczyć bardzo przyjemną trasę z Rabki do Rdzawki żółtym szlakiem i dalej z Rdzawki do Ponic zielonym. Po drodze zatrzymujemy się na chwilę na wysokości Zakopianki i obserwujemy wędrującą burzę – wygląda niesamowicie. Obserwacje jednak nie trwają długo, bo trzeba przed tą burzą uciekać. Na szczęście udaje nam się dojechać do Rdzawki i przeczekać po dachem tamtejszego kościoła. Niestety łapiemy kolejne opóźnienie, więc w Ponicach modyfikujemy plan i zamiast jechać dalej zielonym na Maciejową, wracamy asfaltem do Rabki. Ogółem jednak trasa bardzo przyjemna, w większości leśnymi ścieżkami i polnymi drogami, z umiarkowaną ilością trudnych podjazdów i praktycznie bez technicznych zjazdów – w sam raz na rozgrzewkę przed planowanym na poniedziałek Turbaczem. W nocy nadchodzi jednak kolejne oberwanie chmury, które stawia pod znakiem zapytania poniedziałkowy wypad.
Rabka-Zdrój – Maciejowa – Stare Wierchy – Turbacz
Rano sytuacja pogodowa wygląda dużo lepiej, ruszamy więc na Turbacz czerwonym szlakiem przez Maciejową i Stare Wierchy. Początek bardzo przyjemny, potem jednak zaczynają się schody. Na odcinku między Rabką a Maciejową nie brakuje wymagających podjazdów, zdarza nam się trochę wypychu. Między Maciejową a Starymi Wierchami jest znacznie przyjemniej, trafia się nawet kawałek zjazdu. Od Starych Wierchów do samego Turbacza też jest nie najgorzej, chociaż trudniejszych podjazdów nie brakuje, zwłaszcza przed samym Turbaczem. Sytuacji nie ułatwiają też błoto i ogromne kałuże, które musimy co chwilę objeżdżać. Przed Turbaczem natomiast szlakiem płynie regularny potok. Szlak różni się wyraźnie od tych beskidzkich, do których przywykliśmy. Pokonanie 16 kilometrów zajmuje nam – licząc z przerwami – około trzy godziny. Co ciekawe na trasie praktycznie nie spotykamy innych rowerzystów a nasz przejazd często wzbudza entuzjazm wśród turystów pieszych – gratulują nam i dopingują.
Schody? Nie, dziękuję…
Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda – niestety powrót do Rabki okazuje się być drugą odsłoną festiwalu przygód, który zapoczątkowała Basia swoim wypadkiem. Na dzień dobry źle wybieramy szlak i niekoniecznie znajdujemy się tam, gdzie byśmy chcieli. Na odwrót jest już jednak za późno, nie ma wyjścia i trzeba jechać. Nie ułatwiają tego schody zrobione z drewnianych belek. Nie dość, że miejscami są one bardzo gęsto rozmieszczone, to jeszcze wystające niemal w całości nad ziemię. I śliskie, o czym mam okazję przekonać się, gdy najeżdżam na jedną z nich pod złym kątem i ląduję na ziemi bezwładnie niczym worek ziemniaków. Na szczęście kończy się tylko nowym siniakiem do kolekcji. Niestety jadąca z nami koleżanka nie ma tyle szczęścia – po wywrotce skarży się na ból stopy. Od tego momentu w zasadzie większą część prowadzimy rowery. W sumie dobrze, bo jazda i tak nie należy do specjalnie przyjemnych. Jest stromo i pełno błota – w sumie spoko, ale te stopnie psują wszystko… Wyobrażam sobie, że kiedyś, bez nich, to był fajny szlak.
Teraz już będzie lepiej, prawda? A takiego!
I kiedy już dojeżdżamy do miejscowości Koninki, wydaje się, że już nic złego zdarzyć się nie może. Błąd. Zawsze może. Na przykład Piotrek może skręcić w złą ulicę, która okazuje się ślepa, a na jej końcu czeka pies na bardzo długim łańcuchu. Tak na oko i bez obeznania z rasami owczarek kaukaski. Ucieczka przed rzeczonym, niezbyt przyjaźnie nastawionym, kończy się wywrotką (dla wyjaśnienia – biegłem, nie jechałem). Oczywiście ochraniacze już dawno w plecaku. Cóż, dawno nie miałem rozwalonego kolana… W tym roku to dopiero trzeci raz 😉 Tymczasem do Rabki jeszcze kilkanaście kilometrów, w dużej mierze po asfalcie i pod górę. Każdy kolejny podjazd budzi w nas rozbawienie, ale to raczej śmiech przez łzy. Na pocieszenie zostaje nam prawdziwa wisienka na torcie – wspaniałe widoki tuż przed samą Rabką.
Następnym razem będzie lepiej
W Gorce na pewno jeszcze wrócimy, chociażby ze względu na Basię, która nie miała okazji tym razem ich poznać. Ale też ze względu na ich niewątpliwy urok i przystępność – tutejsze szlaki na pewno różnią się od tych beskidzkich i w sumie trzeba je uznać za przyjemniejsze. Przynajmniej te, na których jeszcze żaden geniusz nie wprowadził „udogodnień” w postaci schodów…
Zobacz też:
8 thoughts on “Oj, działo się – pierwszy wypad w Gorce”