O tym jak wstałem przed 7 i poszedłem przejechać 200 kilometrów

I to w sobotę…

Ostatni raz przed siódmą rano wstałem… nie pamiętam kiedy. Ale na pewno miałem ważny powód. Albo przynajmniej wtedy wydawało mi się, że jest ważny.

Ostatni raz 200 kilometrów na rowerze za jednym zamachem przejechałem… nigdy. Ja wiem, że teraz szczytem influencerskiego hipsterstwa jest „ultra” i taki dystans na nikim nie robi wrażenia. Ale moja przyjemność z jazdy kończy się w okolicach setnego kilometra – a i to przy zachowaniu odpowiedniej liczby barów po drodze.

Dlatego, gdy na moje pytanie o weekendowe gravelowanie znajomy wyskoczył z trasą na około 200 kilometrów byłem sceptyczny. Gdy zarządził start o 7.30 już w ogóle nie wiedziałem, po co mi to wszystko. Ale postanowiłem nie pękać, w sobotę rano grzecznie zwlokłem się z łóżka i wsiadłem na rower…

Przez cały długi czerwcowy weekend świeciło słońce, a na niebie dominował błękit. Oczywiście sobota musiała być inna, mokra i pochmurna. Deszcz dopada nas gdzieś między Goczałkowicami a Pszczyną. Gdy dojeżdżamy do Pszczyny, leje już konkretnie. Po krótkiej naradzie postanawiamy zatrzymać się na kawę i zobaczyć jak rozwinie się sytuacja. Ledwie zdążyliśmy usiąść, a deszcz odpuścił i nad pszczyńskim rynkiem pojawiło się obiecujące słońce.

Większość trasy pokonujemy drogami leśnymi. Nawierzchnia stanowi mieszankę szutrów, piasku, ciekawego czerwonego żwiru. Jeździ się po tym bardzo fajnie, może z wyjątkiem piasku. A ten ma tendencje do tego, by pojawiać się na przykład na końcu szutrowych zjazdów. Ot, taka pułapka dla urozmaicenia. Na szczęście po niedawnych opadach jest mokry, więc nie stanowi aż takiej przeszkody. A przynajmniej tak sobie wmawiamy, szukając jakichś plusów tego porannego deszczu.

Mniej więcej w okolicach 70 kilometra zaczyna mi się nudzić. Owszem, jest ładnie, jedzie się przyjemnie, ale na dłuższą metę nic się nie dzieje. Za nielicznymi zakrętami pojawiają się kolejne proste, ciągnące się w nieskończoność. Gdzieś miga mi tablica z napisem Rybnik. Od czasu do czasu trafi się jakiś niewielki podjazd, a wraz z nim nadzieja, że coś się zmieni. Ale dalej są tylko kolejne proste po horyzont. Przydałaby się przerwa. Niestety, las nie chce się skończyć. Na szczęście w końcu – po około 90 kilometrach – docieramy do miejscowości Rudy, gdzie pozwalamy sobie na dłuższy postój.

Piwo i kanapka powodują, że nabieram chęci do dalszej jazdy. Kolejne kilometry przynoszą trochę asfaltu, ja zaliczam niezbyt spektakularną glebę – bo przecież w tym roku jeszcze nie leżałem na rowerze, a na gravelu to już w ogóle – a potem przedzieramy się przez chaszcze, pomiędzy którymi trudno dostrzec jakąś ścieżkę.

W rezerwacie Łężczok zbaczamy na chwilę z trasy i spędzamy kilka minut na pomoście, podobno bardzo znanym wśród lokalnych gravelowców. Potem docieramy do Raciborza, który okazuje się całkiem sympatycznym miejscem. Następny kilkuminutowy postój zaliczamy w Arboretum Bramy Morawskiej z charakterystycznym ogrodem-labiryntem.

Kolejne zniechęcenie dopada mnie w okolicach 140 kilometra. Akurat wjeżdżamy do jakiegoś dużego miasta – później okaże się, że to Rybnik. Wchodzę w tryb zombie. Jadę, bo muszę. Bartek ciśnie jak zaprogramowany, kręci bez ustanku. Widać, że jest w swoim żywiole. Podziwiam, ale mi się nie chce, momentami zaczynam odstawać. Ale wtedy Bartek na chwilę odpuszcza, albo ja staram się dokręcić i znów jedziemy razem. Czuję potrzebę zejścia z roweru, dlatego kawałek za Rybnikiem proszę o przerwę. Zaczyna grzmieć. Musimy uzupełnić zapasy jedzenia i wody, więc kolejny postój robimy dość szybko.

Pod Odido w miejscowości Szczejkowice uzupełniamy bidony, wpychamy w siebie żelki Haribo i zalewamy piwem. Znów nabieram ochoty do jazdy.

Las paruje. Ulewa musiała przejść niedawno. Na szczęście nas przy tym nie było. Na Pojezierzu Palowickim odwiedzamy kolejne kultowe miejsce – Chatkę Shreka.

Zaczynam nabierać przekonania, że uda się wykonać założony plan. Kryzysy mam za sobą i kolejnych nie planuję – tym bardziej, że dom jest już na wyciągnięcie ręki. I wtedy do moich uszu dociera dźwięk, którego bardzo się obawiałem.

Kapeć…

Od ponad miesiąca (a może i dwóch?) zabierałem się za zamleczenie kół w Rag-u. Raz już nawet było blisko, ale nie pykło. Niestety opony są mocno oporne, do tego mokre i uwalone błotem. Zdjęcie ich w warunkach polowych okazuje się niewykonalne (przynajmniej dla nas). Nie ma wyjścia, muszę odpuścić dalszą jazdę. Dzwonię po transport, dobijamy powietrze na maksa i jakoś docieramy do Suszca. Tu nasze drogi się rozdzielają. Bartek jedzie dalej, by ostatecznie zakończyć jazdę z wynikiem 222 kilometrów. Ja pokonuję jeszcze kawałek asfaltem, a potem ładuję się do auta i wracam do domu w komfortowych warunkach. Nie udało się dobić do 200 – mój wynik to 183 kilometry.

Spróbowałem. Utwierdziłem się w przekonaniu, że to nie dla mnie. Raz na jakiś czas można się wybrać na jakąś dłuższą trasę – niewykluczone, że jak padnie kiedyś kolejna tego typu propozycja, to się zdecyduję. Ale ultrasem nie zostanę…

4 thoughts on “O tym jak wstałem przed 7 i poszedłem przejechać 200 kilometrów”

  1. Na początek warto spróbować dłuższych dystansów po asfalcie. Jest po prostu łatwiej i szybciej niż po bezdrożach 🙂 Jeżeli w terenie pyknąłeś 180 km, to po asfalcie zrobisz na pewno sporo więcej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.