O tym, czy wrócę z rowerem nad Gardę i dlaczego (raczej) nie.

A mogliśmy jechać w Bieszczady…

Planowanie

Wyjazd z rowerem do Włoch chodził mi po głowie już od kilku lat. W końcu się udało, a wybór padł na okolice jeziora Garda. Dokładne miejsce dobieraliśmy biorąc pod uwagę dwa aspekty: zagęszczenie tras nadających się na rower oraz dostępność (a może raczej przystępność) noclegów. Chcieliśmy ograniczyć używanie samochodu do minimum, dlatego ważna była możliwość łatwego dotarcia w góry. Po analizie Trailforksa i portali rezerwacyjnych wybraliśmy wysoko położone Tremosine. Z 7 dni pobytu planowaliśmy poświęcić 3-4 na rower, resztę trwoniąc na nic nierobienie lub turystykę niekoniecznie rowerową. Z oczywistych względów tutaj skupię się na części związanej z dwoma kółkami.

Wycieczka 1: Vesio-Passo Nota-Tremalzo-Sabbioniere-San Michele-Vesio


Wyjaśnienie: wszystkie określenia tras i miejsc zaczerpnięte są z Trailforks


Serio, tam mamy się dostać?

Na pierwszy ogień idzie klasyk – Tremalzo. Startujemy z miejscowości Vesio i na dzień dobry zaliczamy dziewięciokilometrową, asfaltową wspinaczkę na Passo Nota. O dziwo, zdobywanie wysokości przychodzi w miarę bezboleśnie. Co chwilę zadzieramy za to głowy, spoglądając na piętrzące się nad nami góry i nie dowierzamy, że mamy się znaleźć tam wysoko.

Tremalzo zaskakuje. Patrząc z dołu spodziewaliśmy się zabójczej wspinaczki. Tymczasem kolejne metry pokonujemy trawersując zbocze po przyjemnym, choć momentami luźnym, szuterku. Spotykamy pełen przekrój rowerzystów – od krosiarzy po emerytów na elektrycznych… trekkingach! To doskonale obrazuje, jak bardzo przystępne jest Tremalzo.

Problemy są dwa. Pierwszy to widoki. Co chwilę się zatrzymujemy na fotki, co znacznie wydłuża pokonanie trasy. Drugim jest dystans – im bliżej końca, tym częstsze są przerwy na regenerację. Na szczęście w górnej części nie musimy już się przejmować widokami, bo z każdej strony otaczają nas chmury.

Na górze wszyscy zgodnie stwierdzamy, że było warto, choć nie obrazilibyśmy się, gdyby podjazd był odrobinę krótszy. Z drugiej strony wydrapaliśmy się na ponad 1800 metrów bez wypychu, co wcale nie jest takie oczywiste. Szkoda tylko, że chmury nie odpuszczają, widoków wciąż brak i jakoś zimno…

Sabbioniere, czyli ponury żart Trailforks…

Aplikacja twierdzi, że po przejechaniu Tremalzo można dostać się na dół trasą o nazwie Sabbioniere. Patrzę na oznaczenie i coś mi mówi, że będzie sporo sprowadzania. Jednak na to, co zastajemy po drodze, nie jesteśmy gotowi.

Nie, to nie jest Sabbioniere…

Zaczyna się obiecująco – jest trochę stromo, technicznie, ale spory kawałek pokonujemy w siodle. Potem jednak zaczyna się zabawa. Niestety, z każdym kolejnym metrem jest nam coraz mniej do śmiechu. Jedno słowo określające środkową część Sabbioniere? Nieprzejezdna. Przeprowadzamy rowery przez kolejne skalne rumowiska i strumienie, ślizgamy się na luźnych kamieniach. Co jakiś czas próbujemy jechać, ale zazwyczaj ta jazda nie trwa długo. Początkowe żarty ustępują miejsca narastającej irytacji. Nieco ponad 4,5 kilometra pokonujemy w rekordowo długim czasie. Za to radość, kiedy w końcu udaje się wsiąść na rower i po prostu jechać, jest nie do opisania. Na dół docieramy w ostatniej chwili – zaczyna się ściemniać. W ciemnościach pokonujemy łatwy odcinek San Michele i wracamy do Vesio na pierwszą z wielu podczas tego wyjazdu pizzę.

Wycieczka 2: Limone sul Garda-Ponale-Molina di Ledro-Bocca Fortini-Passo Guil-Limone sul Garda

Od jeziora do jeziora

Doświadczenie pierwszego dnia każe nam zweryfikować zaplanowane trasy. Jeden z członków ekipy proponuje wycieczkę nad Lago di Ledro, a my modyfikujemy ją po swojemu. Tym razem konieczne będzie skorzystanie z samochodu – początek i koniec trasy wypada w Limone sul Garda, a wspinaczka do hotelu na zakończenie dnia nikomu się nie uśmiecha. Z Limone transferujemy się wzdłuż jeziora pod Rivę i tam wskakujemy na szlak o nazwie Ponale.

To kolejny przyjemny podjazd – bez dzikich nachyleń, z przyjemną nawierzchnią i świetnymi widokami. Do samej Moliny di Ledro jedziemy na zmianę szutrami i asfaltem, w większości z dala od głównych dróg. Przy okazji przyciągamy wiele spojrzeń – wszyscy zastanawiają się, gdzie w naszych rowerach ukryliśmy silniki. Serio, rowerzystów po drodze mijamy mnóstwo i 9 na 10 jedzie na elektryku. Bez względu na wiek… Po drodze mijamy też kilka malowniczych miasteczek. Przed jednym z nich, Pre di Ledro, zaczyna się robić stromo, a ostatnie kilometry nie są już tak relaksujące, jak początek. To dobry wstęp do podjazdu, który przed nami.

Poczochrany beton

Podjazd Bocca Fortini można zasadniczo podzielić na trzy części. Zaczyna się od mozolnej wspinaczki, najpierw po asfalcie i bruku, a potem leśną drogą. W środkowej części mamy stosunkowo przyjemny trawers. Momenty podjazdowe trafiają się w miarę regularnie i są raczej krótkie. Łatwo poznać, że przed nami podjazd – nawierzchnia zmienia się z szutru na beton, który jedna z uczestniczek naszej wycieczki nazywa „poczochranym”.

Niestety, im bliżej szczytu, tym poczochranego betonu więcej. Podjazdy robią się coraz dłuższe i coraz bardziej strome. Pokonujemy kolejne zakręty z nadzieją, że poczochrany beton ustąpi miejsca szutrowi, ale to się nie dzieje. A jak się dzieje to tylko na krótką chwilę. Jest też kilka zjazdów, które wcale nie cieszą – straconą wysokość trzeba przecież odrobić. Na szczęście każdy podjazd kiedyś się kończy – trafiamy na drogę łączącą Passo Nota z Pregasiną. Krótka przerwa na złapanie oddechu i ruszamy w kierunku Passo Guil.

Piwo! Jesteśmy uratowani!

Baita Bonaventura Segala. Zapamiętajcie tę nazwę, bo może uratować Wam życie. Mijane po drodze schronisko sprawia wrażenie zamkniętego i opuszczonego. Jest zimno, o widokach po raz kolejny możemy zapomnieć – taki chyba urok końcówki września. Mimo to decydujemy się na krótki postój. Szybka inspekcja obiektu odkrywa przed nami niespodziankę – jest otwarte, a w środku czeka niezłe zaopatrzenie. Schronisko jest po prostu samoobsługowe. Na szczęście znajdujemy piwo, w dodatku w przyzwoitej cenie.

Kto przypalił hamulce? A, wszyscy…

Po raz kolejny zjazd ma obiecujący początek. Na dzień dobry dostajemy spore nachylenie i ciasne, niezliczone agrafki. A do tego luźne kamienie, powodujące, że hamowanie jest dość specyficzne – rower zamiast się zatrzymać, zsuwa się razem nawierzchnią. Potem jest trochę większych kamieni, jakiś las. Całość bardzo przyjemna i w pełni przejezdna. Cóż za miła odmiana po Sabbioniere.

A później trail zamienia się w krętą, brukowaną drogę o nachyleniu, które wykańcza hamulce we wszystkich rowerach po kolei. Im niżej jesteśmy, tym częściej musimy robić przerwy na ich chłodzenie. Na początku zastanawiamy się, czyje przypiekane klocki czuć w powietrzu, później wiemy już, że śmierdzą wszystkie. I mimo, iż ta druga część zjazdu jest bez sensu, to i tak cieszymy się, że nie musimy wyprowadzać rowerów na spacer.

Wycieczka 3: Vesio-Cocca-Mt. Zenone-Cocca-Mini DH-Vesio

Brak formy i upadłe morale

W pierwszy dzień zaliczyliśmy długie sprowadzanie rowerów. Podczas drugiego wypadu, o dziwo, pokonaliśmy całość w siodle. Do pełni szczęścia brakowało tylko wypychów. Ale ostatnia wycieczka nas pod tym względem nie zawiodła. Na domiar złego nastroje nie są najlepsze, a energii jakoś brak. Dość powiedzieć, że łatwy, asfaltowo-szutrowy odcinek spod hotelu na Coccę zajmuje nam (z przerwami) ponad dwie godziny, a następnego dnia pokonuję go w 45 minut.

Szlak z Cocci w kierunku Bocca di Fobia należy do tych, za którymi niespecjalnie przepadam. Niewiele szerszy od koła, ze skalną ścianą z jednej i urwiskiem z drugiej strony. Na domiar złego co jakiś czas musimy przeprowadzać rowery przez nieprzejezdne fragmenty. Nie wpływa to dobrze na morale, a tempo każe wątpić, czy zdążymy wrócić do hotelu przed zmrokiem.

Trailforks wyprowadza w pole. A może raczej w krzaki.

W efekcie jedna osoba postanawia zawrócić, a pozostali szukają alternatywy. Według Trailforks z miejsca, w którym jesteśmy można odbić na niebieską ścieżkę w kierunku Monte Zenone i wrócić do Vesio, omijając Coccę z drugiej strony. Ruszamy szlakiem – jedyną widoczną (ledwo) ścieżką. Aplikacja twierdzi jednak, że znajdujemy się pomiędzy trasami. Z telefonem w ręce ruszam w poszukiwaniu właściwej drogi. Niestety bez efektu. Kiedy Trailforks twierdzi, że jestem we właściwym miejscu, moje oczy mówią coś zupełnie innego – przed sobą widzę tylko zalesione zbocze, po którym ciężko się poruszać pieszo, a co dopiero z rowerem.

Decydujemy, że trzymamy się szlaku. Jak się później okaże, to największy błąd jaki mogliśmy popełnić. Najpierw pchamy rowery, potem niesiemy je na plecach, by zjechać kawałek i znów prowadzić. Im dalej w las, tym częściej musimy szukać nie tylko oznaczeń szlaku, ale w ogóle miejsc, które da się jakoś przejść. W sumie jeżeli Włosi tak wyznaczają szlaki piesze, to nic dziwnego, że na Trailforksie oznaczają nieistniejące albo nieprzejezdne trasy…

Po zejściu z Monte Zenone wracamy na tę samą drogę, z której chcieliśmy uciec. Najzwyczajniej w świecie zafundowaliśmy sobie niepotrzebny objazd przez szczyt… Decyzja może być tylko jedna – wracamy na Coccę. Tym bardziej, że w międzyczasie dzwoni Paweł, który odłączył się od grupy, z informacją o fajnym odcinku, którym zjeżdzał wracając do Vesio.

W stronę Cocci jedzie się znacznie przyjemniej, chociaż urwisko po prawej stronie wciąż o sobie przypomina, powodując, że lewym ramieniem zgarniam wszystkie krzaki z pobocza i niemal ocieram o skały. Mimo to na Cocce znajdujemy się stosunkowo szybko i z uśmiechami na twarzach.

Znów stajemy przed wyborem – zjechać krótkim szlakiem do Vesio (Cocca Direttisima), albo posłuchać Pawła i ruszyć w stronę odcinka o nazwie Mini DH Valle Pulsa. Wybieramy tę drugą opcję. Zaczyna się od podjazdu, co niekoniecznie odpowiada moim towarzyszom – pojawiają się głosy, że trzeba było wybrać szlak do Vesio. Następnego dnia wybieram się na Coccę jeszcze raz, by to zweryfikować. Szybko okazuje się, że nasz wybór był słuszny – Cocca Diretissima okazuje się kolejnym szlakiem, na którym rower bardziej przeszkadza, niż pomaga…

Mini DH Valle Pulsa to z kolei bardzo przyjemny, choć niezwykle krótki zjazd, przygotowany specjalnie z myślą o rowerach. Znalazło się tu nawet miejsce dla kilku niewielkich dropów. Trwają przygotowania do wyścigu Tremalzo Bike, a taśmy i banery reklamowe powodują, że czujemy się jak na odcinku specjalnym. Poziom trudności jest minimalny, za to radość z jazdy bardzo duża. Na tyle, że następnego dnia postanawiam odwiedzić ten odcinek jeszcze raz. I potem jeszcze jeden…

Wyjazd nad Gardę – szybkie Q&A

Jaki język obowiązuje nad Gardą?

Niemiecki (austriacki?). Poważnie. Ludzie w hotelach, restauracjach, schroniskach i na szlakach zagadują Cię po niemiecku (austriacku?) a potem dziwią, że ich nie rozumiesz. Nawet tablice na szlakach są dwujęzyczne. Czasami można zapomnieć, że jesteś we Włoszech…

Czy we Włoszech są kleszcze?

Te gnoje są wszędzie…

Czy da się ogarnąć wyjazd nad Gardę budżetowo?

Nie ma opcji. Chyba, że pojedziesz kamperem wyładowanym po dach żywnością. Mieliśmy tani nocleg, koszty dojazdu zoptymalizowaliśmy na maksa. Ale po pierwszych zakupach nasz wyjazd zyskał hasło przewodnie, które zostało z nami już do końca. J*bać biedę…

Tani nocleg czyli namiot?

Nie, hotel. Za nocleg płaciliśmy mniej więcej tyle, co w przyzwoitej agroturystyce w Polsce a do dyspozycji mieliśmy bardzo duży i całkiem fajny apartament. Ok, wi-fi działało wybiórczo, a na kuchence nie dało się postawić dwóch garnków na raz, ale mogliśmy trafić dużo gorzej. No i pokażcie mi polskie agro, które w cenie oferuje dwa baseny, korty tenisowe, strefę „spa” (cudzysłów celowy) czy mini golfa.

Czy koniec września to dobry czas, by jechać z rowerem nad Gardę?

To chyba najtrudniejsze pytanie. Nie mieliśmy ani jednego deszczowego dnia, a pogoda na dole pozwalała na bezstresowe wylegiwanie się na basenie i posiadówy na balkonie do późnych godzin nocnych. Nie wyobrażam sobie też wjazdu na takie na przykład Tremalzo w 30 stopniach. Z drugiej strony w wyższych partiach bywało zimno i pochmurno, co zdecydowanie nie sprzyjało komfortowi jazdy i podziwianiu widoków.

Jaki rower zabrać?

Jaki chcesz, i tak będziesz go sprowadzać. A tak na serio, jazdę nad Gardą mógłbym podzielić na dwie kategorie – leniwą, nieco nudną turystykę i hardkorowe enduro. W tym pierwszym wypadku, jeżeli tylko masz taką możliwość, bierz elektryka. A jak nie masz, to dowolny rower, który pozwoli na wygodne pokonywanie dużych odległości z niemałymi przewyższeniami. W drugim przyda się jak najwięcej skoku, ale przede wszystkim dużo skilla i samozaparcia.

To jak z tym powrotem nad Gardę będzie?

Po tym wyjeździe spodziewałem się dwóch rzeczy – ładnych widoków i bardzo trudnych tras. Pierwsze trochę popsuła nam pogoda, drugich było aż nadto. I mówiąc szczerze, niespecjalnie za tym miejscem będę tęsknić. Odhaczone, następny proszę! Jest jeszcze tyle miejsc, których nie zdążę odwiedzić.

A z drugiej strony patrzę na tego nieszczęsnego Trailforksa, widzę ile jeszcze jest tras do odkrycia i coś mi mówi, że będę żałował, jak nie spróbuję. I w sumie sam nie wiem. Może za jakiś czas…

1 thought on “O tym, czy wrócę z rowerem nad Gardę i dlaczego (raczej) nie.”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.