Nauka latania – Beskid Bikes Pine

O pojawieniu się nowej marki i jej planach pisałem już w marcu 2019 roku. Trochę to trwało, ale w końcu miałem okazję przejechać się na pierwszym rowerze Beskid Bikes.

Można mieć smutne życie i wylewać swoje frustracje, krytykując w internecie wszystko i wszystkich. Patrząc na zdjęcia Pine napisać, że kolor brzydki, lakier źle położony, spawy nie takie i „ze szwagrem przy flaszce lepsze robimy” (albo że Chińczyk się nie postarał, chociaż w komentowanym artykule w kilku miejscach zaznaczono, że produkcja odbywa się w Polsce – mistrz!). Tyle tylko, że w przypadku prototypowego Pine’a żadna z tych rzeczy nie ma większego znaczenia. Najważniejsze jest, jak to jeździ.

Oczywiście nie zamierzam być w żaden sposób powściągliwy i pisać o nim w samych superlatywach, pomijając niewygodne kwestie. Trzeba jednak przyznać, że już na pierwszy rzut oka Pine jest rowerem znacznie bardziej dopracowanym, niż Flame, który powstał jeszcze pod szyldem Dragon Bike Components. Prototyp nosi metkę z rozmiarem XS, chociaż jeszcze kilka lat temu u niektórych producentów mógłby spokojnie robić za M-kę. Waga samej ramy to ok. 2 kg, gotowy prototyp waży 14,2 kg. Niemało, ale konkurencja potrafi ważyć podobnie.

Wymiary prototypu to odpowiednio: R 420, ETT 587, EST 420.

Jednak z kasetą o zakresie 11-42 i owalną zębatką 30T testowy Pine nie jest – i to określenie bardzo delikatne – najżwawiej podjeżdżającym rowerem, z jakim miałem do czynienia. Trzeba jednak pamiętać o kilku rzeczach. Po pierwsze, zarówno waga, jak i napęd prototypu, niewiele mają wspólnego z tym, co może trafić pod strzechy. Obie te cechy będą uzależnione od tego, na jaki osprzęt zdecydują się użytkownicy podczas budowania swoich Pine’ów. Po drugie – niechęć do podjeżdżania, cechująca Pine’a, jest też cechą wielu rowerzystów, do których ten rower mógłby trafić. Na pewno ich znacie – szukając miejscówki na rowerowy wypad zaczynają od pytania o wyciąg, a jak go nie ma to wypychają rower nawet wtedy, gdy sytuacja tego nie wymaga.

Jeżeli więc jedynym, czego oczekujesz od roweru jest napieprzanie w dół, Pine powinien Ci się spodobać. Już od pierwszych metrów zjazdu czuć, że ten rower lubi prędkość. On w zasadzie krzyczy, że chce jechać szybko. Prędkość go w jakiś dziwny sposób uspokaja – im szybciej jedziesz, tym pewniej się zachowuje. Przy okazji zachwyca zwrotnością. Tym, co szybko zwraca uwagę jest też jego zamiłowanie do odrywania kół od ziemi. Dla mnie jako nielota może nawet nieco zbyt duże, chociaż ani razu nie czułem się podczas „lotu” niepewnie. Cudzysłów celowy – prędkości i odległości były raczej znikome.

Jako agresywny rower do łojenia po trudnych trasach Pine ma potencjał. Potencjał, którego ja – nie ma co ukrywać – nie jestem w stanie w pełni wykorzystać. Na pewno znajdzie swojego odbiorcę – takiego, który lubi jeździć szybko, latać daleko i nie uznaje kompromisów. Trzymam kciuki, by udało się ten potencjał wykorzystać jak najlepiej!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.