Czyli o dwóch facetach i psie szukających tabliczek na drzewach w rejonie Leskowca.

Jakiś czas temu Rafał z DBC/Beskid Bikes postanowił więcej chodzić po górach. Towarzyszy mu Shar pei Frania, a efektem tego chodzenia jest blog Psim szlakiem. Ostatnio Rafał wymyślił sobie, że będzie zdobywać Koronę Beskidu Małego. Postanowiłem do niego dołączyć podczas wyjścia na Leskowiec.

W dużym uproszczeniu zdobywanie Korony Beskidu Małego polega na łażeniu po lesie i szukaniu tabliczek na drzewach. Wiele z tych tabliczek umieszczonych jest w miejscach niczym się nie wyróżniających. Idziesz kilka kilometrów taką samą drogą, dookoła takie same drzewa i nagle – jest! Tabliczka! Dlaczego wisi akurat tutaj, a nie dwieście metrów dalej albo kilometr wcześniej? Pewnie nawet ci, co ją wieszali, tego nie wiedzą. Osobiście obstawiam, że dawno temu ktoś z zamkniętymi oczami upuszczał ołówek na mapę. Potem szli w to miejsce, gdzie upadł ołówek i wieszali tabliczkę. Na pewno mieli niezły ubaw na samą myśl, że ktoś potem będzie tego szukał… Podczas wypadu na Leskowiec takich tabliczek do znalezienia mieliśmy cztery. Jak się pewnie domyślacie, pokonaną trasę trudno uznać za optymalną.

Startujemy z Rzyk, a konkretnie z Osiedla Urbanki. Na początek wspinaczka drogą bez oznaczenia szlaku w kierunku Gancarza. Już na dzień dobry widać, że łatwo nie będzie. Jest stromo, miejscami nawet bardzo. Chodzenia nie ułatwia dość głęboki i mokry śnieg. W połączeniu z brakiem oznaczeń stwarza on też kłopoty nawigacyjne, kilka razy musimy się domyślać, gdzie jest droga. W końcu udaje nam się dotrzeć do zielonego szlaku prowadzącego na Leskowiec z Andrychowa. Na Gancarz musimy się cofnąć jakieś 200 metrów. Pierwszy z czterech zaplanowanych szczytów zaliczamy po niecałej godzinie.
Później ruszamy w kierunku schroniska na Leskowcu. Początkowo idziemy zielonym, później trzymamy się charakterystycznych serduszek. Tu już idzie się znacznie przyjemniej, bez ciężkich podejść. Szlak zielony i niebieski, który w pewnym momencie do niego dołącza, funduje jeszcze niezłą wspinaczkę wzdłuż linii wysokiego napięcia. Idąc serduszkami omijamy ją jednak szerokim łukiem. Dosłownie.

Ej, a wiecie, że schronisko na Leskowcu wcale nie jest na Leskowcu? Pewnie, że wiecie. Piszą o tym w każdym przewodniku i wpisie blogowym o tej górze… Tak naprawdę schronisko leży pod Groniem Jana Pawła II, który zresztą jest drugim tego dnia punktem na liście Rafała. O samym schronisku nic nie napiszę, bo to mój drugi raz tutaj, ale ani razu nie byłem w środku. Dookoła schroniska można się za to poczuć trochę jak w centrum miasta, w którym każdy wolny centymetr traktowany jest jak powierzchnia reklamowa. Wszędzie wiszą albo stoją jakieś tablice, znaki, banery…

Powyżej schroniska znajduje się też kaplica wraz z pomnikiem Jana Pawła II i punkt widokowy. Wszystko to sprawia, że przed ruszeniem w dalszą drogę spędzamy tu dłuższą chwilę. W końcu jednak ruszamy w kierunku Leskowca. Tego właściwego, bez schroniska.
Tak naprawdę to zaledwie kilka minut spaceru szeroką, wygodną drogą. Szczyt Leskowca łatwo poznać po krzyżu i stojącej obok wiacie, w której można się schronić przed deszczem albo śniegiem, a nawet spędzić noc.
Na miejscu znowu chwila dla fotografów – w końcu zaliczyliśmy szczyt numer 3 – i ruszamy z powrotem w stronę schroniska. Przed nami wyprawa w poszukiwaniu czwartej tabliczki.
Na tabliczce numer 4 ma być napisane „Magurka Ponikiewska” i żeby do niej dotrzeć musimy przejść prawie dwa kilometry w kierunku przeciwnym, niż powinniśmy. A potem te prawie dwa kilometry wrócić, by móc zacząć zejście do auta. Wszystko po to, by zrobić zdjęcie jakiejś tabliczki zawieszonej na losowo wybranym drzewie w zupełnie przypadkowym miejscu.
Po drodze mijamy za to drogowskaz do San Escobar.

Postanawiamy sprawdzić, co w tym egzotycznym kraju słychać. Jednak po 400 metrach San Escobar wciąż nie widać, a nawigacja twierdzi, że do celu jeszcze 750 m. Skąd oni wzięli te 600? Nie wiem. W dodatku internety mówią, że San Escobar zamknięte. Zawracamy, trzeci raz tego dnia idziemy do schroniska.

Schodzimy czarnym do Rzyk Jagódek. Okazuje się dość stromy, a mokry śnieg po raz kolejny nie pomaga. Jest ślisko, trzeba uważać. Zejście zajmuje nam około pół godziny, więc chyba całkiem nieźle. Potem jeszcze jakieś dwa kilometry asfaltem do samochodu i zamykamy dzień z wynikiem niecałych 17 kilometrów. Ale najważniejsze, że znaleźliśmy wszystkie tabliczki…

Zobacz też:
1 thought on “Którędy do San Escobar?”