Genialny. Bardzo długi, raczej łagodny, średnio wymagający technicznie. Właśnie taki był leśny zjazd, którym rozpoczęliśmy niedzielną wycieczkę. Przyniósł mi sporo radości, tym bardziej, że w perspektywie miałem cały dzień na asfalcie.
Niestety zjazd skończył się i wjechaliśmy na asfalt, który doprowadził nas do pierwszego punktu wyprawy – miejscowości Zakliczyn. Podobnie jak w Ciężkowicach, które odwiedziliśmy dzień wcześniej, głównymi atrakcjami Zakliczyna są rynek z ratuszem – moim skromnym zdaniem ładniejszym niż ten ciężkowicki – kościoły i nietypowa szeregowa zabudowa.
Dalej ruszyliśmy w kierunku miejscowości Czchów. Przez chwilę po naszej prawej stronie widać było ruiny zamku w Melsztynie. Kilkanaście minut później przed sobą zobaczyliśmy Dunajec oraz basztę, charakterystyczny punkt Czchowa. Niestety byliśmy po złej stronie Dunajca. Mogliśmy przeprawić się do Czchowa promem, jednak postanowiliśmy zjechać kawałek niżej, do zapory wybudowanej w latach trzydziestych i czterdziestych ubiegłego wieku.
Po przejechaniu na drugi brzeg wróciliśmy do Czchowa pod basztę. Zostawiliśmy rowery na dole i zaczęliśmy wdrapywać się na wzgórze, na którym niegdyś stał zamek, po którym ostała się tylko ta samotna wieża. Na górze uznaliśmy, że warto zapłacić cztery złote od osoby i wspiąć się na szczyt baszty. Widok z góry może nie jest jakiś powalający, ale na pewno wart uwagi.
Spod baszty musieliśmy podjechać brukowaną, stosunkowo stromą uliczką na rynek – zdecydowanie najładniejszy ze wszystkich odwiedzonych. Wprawdzie nie ma ratusza, jest za to gotycki kościół, szeregowe domki z podcieniami i fontanna. Co ciekawe, był to trzeci odwiedzony przez nas rynek w okolicy i trzeci, na którym stał pomnik przedstawiający świętego Floriana.
Kolejnym punktem na naszej mapie był zamek Tropsztyn. Po raz pierwszy tego dnia nie było zupełnie płasko, wręcz przeciwnie, droga miała charakter mocno interwałowy, z tendencją raczej podjazdową. Gdyby jeszcze nie prowadziła od początku do końca asfaltem… Zrekonstruowany zamek Tropsztyn robi wrażenie. Mimo wielkich chęci nie mieliśmy jednak okazji wejść do środka. Wprawdzie zamek był otwarty (bilet normalny 7 złotych), jednak dotychczas błękitne niebo wyglądało coraz groźniej, a my mieliśmy jeszcze dość spory kawałek do przejechania. Postanowiliśmy nie przedłużać i spod zamku przeprawiliśmy się promem na drugi brzeg Dunajca do wsi Tropie.
W Tropiu zatrzymaliśmy się na chwilę przy jednym z najstarszych kościołów w Małopolsce – bardzo ładnym, romańskim, z przełomu XI i XII wieku. Niestety burza była coraz bliżej, dlatego po chwili rozpoczęliśmy energiczne pedałowanie w kierunku Rożnowa. Naszym celem było Jezioro Rożnowskie, bardzo popularne wśród mieszkańców okolicznych miejscowości, którzy przyjeżdżają tu zaznawać kąpieli słonecznych i nie tylko. Liczyliśmy, że w Rożnowie uda nam się przeczekać nadchodzący deszcz i przy okazji zjeść jakiś obiad.
Nasz plan udał się częściowo – ulewa dopadła nas dosłownie kilkaset metrów od jeziora. Profesjonalne wyposażenie w postaci peleryn z kiosku i kawałek dachu pod ścianą jakiegoś budynku uratowały nas przed totalnym przemoczeniem, ale sucho też nie było 😉 Lało przez jakieś dwadzieścia minut, po czym wyszło słońce, ruszyliśmy więc dalej w stronę jeziora. Ledwie do niego doszliśmy, gdy rozpadało się na nowo. W końcu usiedliśmy pod parasolem w jakimś ogródku, zjedliśmy obiad i przy piwie oraz kawie czekaliśmy na poprawę pogody.
Przez chwilę obawiałem się, że czeka nas powrót w deszczu, na szczęście pogoda zaczęła się poprawiać, pod koniec dnia wyszło nawet znowu słońce. Z Rożnowa ruszyliśmy z powrotem do Jamnej. Musieliśmy się cofnąć kilka kilometrów, ale dzięki temu mogliśmy poświęcić trochę czasu na zabytki, które w drodze nad jezioro minęliśmy w pośpiechu: ruiny zamku Zawiszy Czarnego, klasycystyczny dwór Stadnickich oraz bardzo dobrze zachowane fortyfikacje obronne z XVI wieku.
Według mapy droga powrotna miała przebiegać asfaltem. Zgadałem się jednak z jakimś miejscowym, który stwierdził, że kawałek trasy można pokonać drogą leśną, która następnie miała przebiegać wśród pól i połączyć się z drogą asfaltową prowadzącą do miejscowości Dzierżaniny. Możecie sobie wyobrazić moją radość. A potem zaskoczenie, kiedy skończył się las i zaczęły pola… ale nie było między nimi żadnej drogi! Czekała nas wspinaczka połączona z przedzieraniem się przez zarośla. Oczywiście o jeździe nie było mowy, musieliśmy rowery prowadzić. Niestety po deszczu, który ledwo co skończył padać, ziemia była przesiąknięta. Jak łatwo się domyśleć nasze buty i skarpetki też szybko przestały być suche 😉 Na domiar złego aby dojść do drogi musieliśmy przedrzeć się przez czyjąś posesję. Chcieliśmy przemknąć niezauważenie bokiem, ale nadgorliwy pies wywabił gospodarzy. Na szczęście nie mieli pretensji i wskazali nam, jak mamy dalej jechać.
Już bez problemów dotarliśmy do miejscowości Dzierżaniny a stamtąd kilkukilometrowym fantastycznym zjazdem do Paleśnicy, gdzie zamknęliśmy pętlę. Do Jamnej postanowiliśmy wrócić tą samą leśną drogą, którą zjeżdżaliśmy rano. Wprawdzie teraz czekała nas długa wspinaczka, ale alternatywą był bardzo stromy i długi asfaltowy podjazd:
https://www.youtube.com/watch?v=gB9stZqyLQM
(nie wiesz co było wcześniej? sprawdź tu i tu)
Kolejna duża porcja zdjęć:
0 thoughts on “Krótki wypad. Część 3: morze asfaltu, nawałnica i droga, której nie było”