Miał być dwudniowy, przyjemny trip przez Beskidy. Wyszło… jak zwykle.

Planowanie rowerowych wypadów na komputerze ma jedną, zasadniczą wadę.
Nie działa.
Żadna mapa i profil wysokości nie są w stanie oddać rzeczywistości. Na miejscu okazuje się, że szlak wybrany jako podjazd byłby zajebistym singlem do zjazdu, a ten wytyczony jako zjazd to szeroka szutrówka. Z drugiej strony, na tym właśnie polega urok odkrywania nowych miejsc – czasem wpakujesz się na minę, innym razem odkrywasz prawdziwą perełkę. Oczywiście można posiłkować się opisami tras na wszelkiego rodzaju blogach czy forach, ale komu chciałoby się je czytać… Mimo to szukając planów na kolejny weekend sięgnąłem po laptopa i odpaliłem Mapę Turystyczną. W efekcie wyszła trasa, która spuściła nam solidny w#$%@dol.

Dzień 1: Glinka-Krawców Wierch-Hala Lipowska-Hala Boracza-Węgierska Górka
Plan zakładał dotarcie pociągiem do Rajczy i stamtąd powrót do Bielska-Białej przez góry. Realizacja już na początku się mocno posypała, ale nie o tym jest niniejsza historia… Z Rajczy transferujemy się do Glinki i zaczynamy podjazd żółtym szlakiem na Krawców Wierch. Początek asfaltem i po płytach to morderca. W zeszłym roku napisałem, że nie chciałbym się tam znaleźć na rowerze. Cóż… W zasadzie jest jak u Hitchcocka – zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie rośnie. Szkoda, że wtedy jeszcze nie byliśmy tego świadomi. Na szczęście wraz z końcem asfaltu szlak robi się znacznie przyjemniejszy i stosunkowo szybko docieramy do bacówki na Krawcowym Wierchu.

Dalej lecimy wzdłuż granicy, w kierunku przełęczy Bory Orawskie. To zdecydowanie ta przyjemniejsza część wycieczki. Momentami jest dość płasko, trzeba też uważać na rozległe bagienka. Nie brakuje jednak momentów czysto zjazdowych a duża część trasy prowadzi bardzo przyjemnym, łatwym singlem. Z Borów Orawskich jeszcze tylko krótki, nieco ekstremalny zjazd, przeprawa przez rzekę i wbijamy na czarny szlak w kierunku Rysianki. Znowu robi się stromo.

Po kilkuset metrach natrafiamy na tablicę informującym o nowym szlaku na Halę Lipowską. W zasadzie to może ona tam stoi i z dziesięć lat i ten szlak nie taki nowy, ale początek wygląda obiecująco, więc decydujemy się na ominięcie Rysianki. Sporą część szlaku objeżdżamy drogą pożarową, po której jedzie się znacznie łatwiej, a potem dostajemy obuchem w łeb. Przed nami wyrasta niemal pionowa ściana. Nie ma wyboru, trzeba pchać. Szlak żółty łączy się z niebieskim, a my pchamy dalej. Potem przez chwilę da się jechać, wjeżdżamy do klimatycznego lasu, a potem znów trzeba pchać, miejscami przenosząc rowery nad zagradzającymi drogę powalonymi drzewami. I tak już niemal do samej Hali Lipowskiej… To zdecydowanie jest szlak, który wolałbym pokonywać w drugą stronę.
Przed nami ostatni górski punkt wycieczki – Hala Boracza. Prowadzący do niej zielony szlak miejscami przypomina mi ulubiony Harcerski z Błatniej. Jest wąski i stosunkowo wymagający. A przez to zwyczajnie fajny, chociaż zmęczeni wcześniejszymi kilometrami nie czerpiemy z niego pełni radości. Jego przeciwieństwem jest niebieski z Hali Boraczej do Żabnicy- szeroki, pełen luźnych kamieni, dość stromy. Pod osłoną nocy docieramy do cywilizacji i zaczynamy zbierać siły na kolejny dzień.

Dzień 2: Węgierska Górka-Hala Radziechowska-Magurka Wiślańska-Malinowska Skała-Skrzyczne-Enduro Trails-Szczyrk
Drugi dzień zaczyna się zaskakująco przyjemnie. Startujemy czerwonym szlakiem z Węgierskiej Górki w kierunku Magurki Radziechowskiej. Zdobywanie wysokości na pierwszych kilometrach przychodzi bezboleśnie. W porównaniu z poprzednim dniem jedzie się niemal jak po płaskim. To jednak cisza przed burzą. Gdzieś w okolicach 3 kilometra szlak zmienia się w stromą, kamienistą ścieżkę. Mówiąc krótko – zjeżdżałbym. Niestety, trzeba go pokonać w górę.

Na zmianę jedziemy i pchamy. A jak już pchamy, to nie chce nam się jechać, więc pchamy nawet tam, gdzie nie trzeba. I tak na zmianę pchamy i jedziemy, aż docieramy na Glinne. Tu czeka krótki, stromy, najeżony kamieniami zjazd, który doprowadza nas do szutrowej drogi. Dalsza część czerwonego szlaku wygląda, jakby chciał powiedzieć „You shall not pass!”. Decyzja jest prosta – jedziemy szutrówką. Gdziekolwiek by nie prowadziła. Po chwili odbijamy na niebieski szlak i spokojnie dojeżdżamy na Halę Radziechowską.
Z kolejnych kilometrów niewiele pamiętam. Wszyscy jesteśmy coraz mocniej wykończeni – nie tyle fizycznie, co psychicznie. Skrzyczne cały czas widać i wcale nie wygląda, jakbyśmy się do niego zbliżali, słońce praży a jazdy jest wciąż mniej niż spacerowania z rowerem przy boku. Na Magurce Wiślańskiej wkraczamy na ostatnią prostą. Na szczęście zaczyna się od zjazdu.

Przed Malinowską Skałą czekają nas jeszcze dwa wypychy – pierwszy kończy się konkretnym, najeżonym kamieniami wielkości telewizorów zjazdem. Drugi zdaje się nie mieć końca. W końcu jednak docieramy do Malinowskiej Skały, będącej swego rodzaju punktem zwrotnym – do samego Skrzycznego nie zsiadam już z roweru. Jadę jednak w tak zwanym trybie zombie – kręcę bezmyślnie, myśląc tylko o tym, by jak najszybciej dotrzeć do celu.
Na Skrzycznem wiemy jedno – do domu wracamy najszybszą możliwą drogą. Czyli, niestety, asfaltem. Przed nami jednak jeszcze zjazd. Wybór pada na nowe ścieżki Enduro Trails. Za nami ciężki dzień, więc wybieramy łatwiejszą Hip Hopę. Te kilkanaście minut zjazdu pozwala zapomnieć na chwilę o tym, co za nami. To były ciężkie dwa dni. A jednocześnie kolejne wartościowe doświadczenie i trip, który wspominać będziemy jeszcze długo…

Zobacz też